Absolutne mistrzostwo muzyki i wykonania - Symfonie W. A. Mozarta z Hamburga.

 


Poprzednia recenzja, stanowiąca zapis jednego z sierpniowych wieczorów na Festiwalu w Salzburgu, dokumentowała przedostatni koncert Karla Böhma ze Symfoniami Ludwika van Beethovena. W katalogu tej samej wytwórni Orfeo można znaleźć jego definitywne pożegnanie z Wiedeńskimi Filharmonikami i tamtejszą publicznością na wspólnym występie w ulubionym repertuarze słynnego mistrza batuty: w dziełach Wolfganga Amadeusza Mozarta. Zapaleni kolekcjonerzy płyt z pewnością mają w swoich zbiorach dokonane pod jego batutą rejestracje Symfonii, Koncertów, Requiem, a przede wszystkim oper z kanonicznymi nagraniami Czarodziejskiego fletu czy Wesela Figara. Czas jednak nieubłaganie biegnie do przodu, nawet najwybitniejsi artyści odchodzą, zaś pojawiają się kolejni, bogatsi nie tylko o doświadczenia poprzedników, ale również swoje właśnie. Takim przypadkiem jest Andrew Manze, którego wielbiciele gry na dawnych instrumentach kojarzą jako znakomitego skrzypka, wykonującego repertuar baroku i klasycyzmu i prowadzącego „HIP-owe” zespoły. Muzyk jest jednak osobą wszechstronną, że nie ogranicza się do jednej tylko stylistyki i roli, o czym zresztą już dwukrotnie miałem okazję donosić na blogu, przy okazji omawiania albumów z genialną symfoniką Ralpha Vaughana Williamsa (Onyx) oraz Ludwika van Beethovena (Pentatone).

W barwach tej ostatniej wytwórni ukazały się pod dyrekcją Andrew Manze Symfonie Feliksa Mendelssohna-Bartholdy’ego, co przyniosło dyrygentowi i Orkiestrze Filharmonicznej Radia Niemieckiego z Hamburga doskonałe recenzje oraz wyróżnienia, z Doroczną Nagrodą Niemieckiej Krytyki Płytowej na czele (2017). Dobra passa artystów trwa, czego przykładem był recenzowany przeze mnie krążek z twórczością Beethovena, zaś teraz dołącza do nich bliski sercu i memu, i kapelmistrza, album z ostatnimi orkiestrowymi arcydziełami Wolfganga Amadeusza Mozarta.

Kiedy weźmie się pod uwagę ten repertuar, można wyróżnić kilka tendencji cechujących i kapelmistrzów, i prowadzonych przez nie formacje. Pierwszą z nich jest nurt historyczny, z udziałem dawnych instrumentów i takich praktyk, w którym, jak już wiadomo, doświadczenia ma Andrew Manze. Drugim, w obecnych czasach może mniej licznie reprezentowany, ale za to obecny w przemyśle fonograficznym w postaci kreacji legendarnych dyrygentów i orkiestr, jest tradycyjne, w szerokim znaczeniu tego słowa, podejście do repertuaru. Można by wyróżnić jeszcze kolejny, łączący obydwa: albo „HIP-owy” kapelmistrz prowadzi „zwykłą” formację, próbując na jej grunt przenieść interpretacyjne zdobycze „historycznie poinformowanych” wykonań (przypadek np. Rogera Norringtona i Orkiestry SWR w Stuttgarcie), albo „starzy” lub „normalni” mistrzowie batuty inspirując się powyższymi dokonania, prowadzą swoje tradycyjne zespoły, ewentualnie pracują z nowymi, uwzględniając w znacznym stopniu owe trendy (Claudio Abbado i Orchestra Mozart).

Nie przyporządkowując definitywnie i na siłę bohatera omawianego nagrania do któregoś z pobieżnie scharakteryzowanych nurtów, muszę stwierdzić, że wizja Andrew Manze i Filharmoników z Hamburga bardzo mi przypadła do gustu. Angielskiemu dyrygentowi udała się rzecz wydawałoby się niemożliwa: w sposób fenomenalny połączył swoje muzyczne doświadczenia i wiedzę nabytą przy studiowaniu i wykonywaniu klasycznego repertuaru w odmiennej stylistyce z potencjałem, renomą i fantastyczną dyspozycją tradycyjnej niemieckiej orkiestry. Inna sprawa, że ta akurat zalicza się zdecydowanie do najlepszych w Niemczech. Brzmi fantastycznie: pod czujną batutą kapelmistrza gra w sposób zapierający dech w piersiach pod względem jakości wykończenia frazy, dynamicznych kontrastów, proporcji między poszczególnymi sekcjami instrumentów, z doskonałymi smyczkami, wpadającymi w ucho dętymi i pełnych splendoru blaszanymi i kotłami na czele. Udział tych dwóch ostatnich grup ma miejsce wyłącznie w Jowiszowej, ale wywarł na mnie jak najlepsze wrażenie, podobnie jak zachwycająca kultura i elegancja wyrazu orkiestry jako takiej. W przypadku "boskiego" symfonicznego arcydzieła Mozarta fakt ten zasługuje na szczególną uwagę, jako że utwór niejako prowokuje wykonawców do gry szybkiej, głośnej, powierzchownej, prymitywnej, hałaśliwej, co słyszy się przede wszystkim w nagraniach „HIP-owych” i niektórych inspirowanych nimi tradycyjnych, nawet autorstwa naprawdę wybitnych dyrygentów (oszczędzę może podawania konkretnych nazwisk). Pod dyrekcją Andrew Manze coś takiego absolutnie nie ma miejsca: tempa są wyraziste, ale bardzo trafne, naturalne, nieprzesadzone, może jedynie Menuet z Symfonii g-moll jest jak na mój gust trochę zagoniony i nie przypomina za bardzo swojego teoretycznego, dworskiego wzorca, ale do pozostałych pozycji nie mam żadnych zastrzeżeń. Co więcej, dużą rolę odgrywa wspomniana już przeze mnie imponująca kultura wykonawcza, dzięki której efektowna, pierwsza część Jowiszowej nie jest już tak pompatyczna i w sumie męcząca, zaś nagłe akcenty na początku głównego tematu następującego po niej Andante cantabile pozbawione są nieprzyjemnej ostrości. Ten sam komplement kieruję w stronę trzeciego ustępu, w którym ponownie grozi niebezpieczeństwo banału, powierzchowności, niepotrzebnego pośpiechu – wersja Andrew Manze i Orkiestry Filharmonicznej Radia z Hamburga jest jedną z niewielu, w której ów Menuet nie daje mi powodu do narzekań, za to budzi ogromne uznanie, podobnie jak całość ich wspólnej kreacji.

Można ją scharakteryzować jako mistrzowską pod względem koncepcji dyrygenta i realizacji przez niemieckich muzyków. Imponują dopieszczone, dopracowane pod każdym względem frazy, szlachetność i piękno brzmienia, zgranie poszczególnych sekcji, pieczołowite odczytanie zapisów partytury z uwzględnieniem wszystkich powtórzeń, z reguły pomijanych częściowo lub całkowicie (w nagraniach z dalekiej przeszłości). W ucho wpada też lekkość, za którą kapelmistrza w repertuarze epok późniejszych często ganią krytycy, ale w muzyce Mozarta jak najbardziej uzasadniona, potrzebna i przyjemna w odbiorze. Nie przeszkadza najważniejszemu: uchwyceniu głębi i znaczenia obu Symfonii, zarówno niepokoju i dramatyzmu pierwszej, jak powagi, potęgi wyrazu i blasku, przyćmionego nutą melancholii, drugiej. Warto przy tej okazji przypomnieć słowa jednego z badaczy, który opisywał co prawda tylko Jowiszową, ale jego osąd można odnieść do wszystkich dojrzałych orkiestrowych arcydzieł Mozarta. Twierdził, że „łatwość, z jaką rozwiązuje tu wszystkie problemy harmonii, kontrapunktu, instrumentacji, absolutne mistrzostwo, z jakim włada dla celów wyrazu cała wiedzą muzyczną swoich czasów, wyrasta niemal ponad miarę człowieczą”.

Prezentowana wersja doskonale znanych z setek fonograficznych rejestracji utworów wyróżnia się zdecydowanie spójnością, świeżością, wrażliwością, pomysłowością, naturalnością i przemawia żywo do emocji odbiorcy. Jest przy tym bardzo dobrze nagrania pod względem jakości dźwięku. Nic dziwnego, że dopiero teraz, tak późno, oddaję recenzję – nie mogłem się rozstać z albumem wytwórni Pentatone, który często gościł w moim odtwarzaczu. Życzę tego również wszystkim miłośnikom nieśmiertelnej i wyjątkowej twórczości Wolfganga Amadeusza Mozarta. W tak doskonałym wykonaniu Andrew Manze i Radiowej Filharmonii z Hamburga powinien cieszyć jeszcze długie, długie lata. Mam nadzieję, że wydawca nie będzie kazał długo czekać na kolejną płytę z pozostałymi, ostatnimi Symfoniami autora Figara: Praską oraz Es-dur.


Paweł Chmielowski


Wolfgang Amadeusz Mozart

Symfonie: nr 40 g-moll KV 550; 41 C-dur KV 551 „Jowiszowa”

NDR Radiophilharmonie • Andrew Manze, dyrygent

Pentatone PTC 5186 757 • w. 2019, n. 2017/18 • SACD, 74’47” ●●●●●●


Autor dziękuje wytwórni Pentatone i pani Talicie Sakuntala za nadesłanie nagrania do recenzji.

Płytomaniak.blogspot would like to thank Pentatone and Mrs. Talita Sakuntala for sending the album and making this review possible.

Komentarze

Popularne posty