Beethoven 2020 (5) - poszukiwanie nagrania idealnego V i VI Symfonii.



Obiecałem częściej sięgać po muzykę patrona bloga i przynajmniej raz w miesiącu poświęcać uwagę płytom z utworami Ludwiga van Beethovena. Jak dotąd gościły u mnie głównie rejestracje jego muzyki symfonicznej, co oczywiście nie dziwi, ale pojawią się również omówienia płyt z Sonatami fortepianowymi, Koncertami, wybraną kameralistyką oraz mniej znaną twórczością sceniczną. Tytuł będący obiektem mojego omówienia jednak wpisuje się w dominujący jak dotąd trend recenzowania dzieł autora Fidelia, opierający się na jego porywających i genialnych Symfoniach. Może stanowić ciekawą okazję do porównań, jako że po raz trzeci przedmiotem analizy jest Piąta, uzupełniona tym razem o swoją następczynię. Na płytach, w bogatej dyskografii obu kompozycji, można często zobaczyć umieszczone obok siebie op. 67 i 68. Tak jest też w przypadku albumu wytwórni Pentatone, zawierającego wykonanie jednego z czołowych zespołów zza naszej zachodniej granicy: Orkiestry Symfonicznej Radia Zachodnioniemieckiego w Kolonii pod dyrekcją Marka Janowskiego, artysty, którego zbyt szczegółowo przedstawiać chyba nie ma potrzeby.

Poznawanie krążka zacząłem od jego drugiej pozycji, a ta od razu, podczas pierwszego, a następnie powtórnego słuchania, nie wywarła na mnie najlepszego wrażenia. Powodem było podejście dyrygenta do osadzenia muzyki w ramach czasowych, kwestii, jak wiadomo, niezmiernie ważnej w przypadku Symfonii Ludwiga van Beethovena. Tutaj mamy do czynienia z różnymi odcieniami temp wyłącznie szybkich, tak jak gdyby druga część nie nosiła oznaczenia Andante molto mosso („dość wolno”) i nie była piękną scenką rodzajową na łonie natury, a tam, nad leśnym zakątkiem, chyba nie ma powodu do pośpiechu? Pod dyrekcją Marka Janowskiego tytułowy strumyk jest bardzo wartki i doceniamy jego dźwiękowe walory przez zaledwie dziesięć minut. Podobnie rzecz się ma z pierwszym ogniwem (Allegro non troppo), brzmiącym zachwycająco i należycie jedynie pod największymi batutami (Sergiu Celibidache, Günter Wand, Wilhelm Furtwängler, Otto Klemperer), przekształcającym się, podobnie jak w większości wizji mniej świadomych dyrygentów idących tym samym tropem co urodzony w Warszawie maestro, nie w budzenie się pozytywnych uczuć z chwilą przybycia na wieś, ale wręcz w dość prymitywną zabawę taneczną, antycypując poświęcone jej środkowe, żywiołowe Scherzo. Zastrzeżenia mam również do finału dzieła (Allegretto), brzmiącego nie w moim guście, nabierającego cech wręcz wulgarnych. O subtelnościach agogicznych, i nie tylko takich, można raczej zapomnieć. Marek Janowski potraktował Pastoralną lekko, obiektywnie, nie angażując się zbytnio w opowiadanie dźwiękowych historii z odpowiednim przekonaniem, umieszczając ją raczej w stylistyce dzieł osiemnastowiecznych.  Czyżby zapomniał, że wpisana w nią programowość i pojmowanie tejże przez samego kompozytora czyniła z op. 68 olbrzymi krok naprzód w porównaniu z przeszłością? Brzmienie orkiestry jest dość przejrzyste, co może trochę zastanawiać w przypadku jakby nie patrzeć znanego filharmonicznego, tradycyjnego zespołu, nie słychać tu raczej potężnych mas dźwięku, ale to akurat nie jest w moim przekonaniu wadą wykonania. Nie rozumiem jednak podejścia dyrygenta do posługiwania się grupami instrumentów i o ile pod jego batutą smyczki i mające najwięcej do powiedzenia drewno nie dają mi powodów do narzekań, to udział blachy budzi moje poważne zastrzeżenia. Szósta nie jest rozpisana na wielką obsadę, pełen skład dochodzi do głosu dopiero w środkowych i końcowych ustępach dzieła, a w nich, w Burzy (cz. IV) i następującym po niej Dziękczynnym śpiewie (cz. V) praktycznie nie słychać blasku pary trąbek i puzonów, wprowadzonych przecież specjalnie w celu spotęgowania grozy sił natury i oddania wzniosłych uczuć. Marek Janowski nie poświęca tym instrumentom wielkiej uwagi, przez co splendor owych najbardziej porywających dźwiękowo fragmentów Symfonii jest bardzo zubożony. Dziwię się takiemu podejściu, podobnie jak faktowi dość swobodnego traktowania partytury. Czyżby korzystał z jakiejś nowej, może historycznie „poinformowanej” edycji? Całość wizji Pastoralnej nie zyskała u mnie pełnego uznania. Doceniam grę Radiowych Symfoników z Kolonii, znających doskonale Pastoralną, należącej od ponad dwustu lat do żelaznego repertuaru każdej niemieckiej orkiestry, oddających właściwie liryczny, ujmujący charakter kompozycji, ale zbyt szybkie tempo i dziwactwa interpretacyjne zaserwowane przez Marka Janowskiego odbierają mi zamiar nagrodzenia omawianego nagrania wyższą notą; trudno mi było wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu po obu obcowaniach z interpretacją. Wolę sięgać po znacznie bardziej przekonujące kreacje VI Symfonii, a tych, na szczęście nie brakuje, by wspomnieć wspaniałe nagrania Karla Böhma (DG), George’a Soltiego (Decca), George’a Szella (Sony), Leonarda Bernsteina i Rafaela Kubelíka (DG), Güntera Wanda (RCA), a przede wszystkim Sergiu Celibidache (EMI). Legendarni mistrzowie batuty udzielają w nich muzycznych lekcji rozumienia dzieła, jego formy, treści i ducha, starannej realizacji jego zapisu, skutecznego posługiwania się sekcjami instrumentów, odpowiedniego kształtowania tempa. Dzięki im kreacjom można pozostającą nieco na uboczu programów koncertowych i nowych rejestracji płytowych Pastoralną nie tylko polubić, ale i pokochać, podczas gdy wizja Marka Janowskiego nie wywołuje, przynajmniej u mnie, szczególnie radosnych uczuć z chwilą włączenia odtwarzacza i słuchania albumu Pentatone. Szkoda.

Generalnie nieco lepsze wrażenie wywarła na mnie V Symfonia c-moll, lecz nie sądzę, by powodem tego był fakt, że jest w czymkolwiek „lepsza” od omówionej powyżej (podobnie Ósma w niczym nie ustępuje swojej poprzedniczce). Wydaje mi się, że jest po prostu znacznie bliższa dyrygentowi, co znajduje natychmiastowe przełożenie na logikę całości i poszczególnych części, klarowność prowadzonej narracji, siłę oddziaływania i ładunek emocji kryjących się w tym arcydziele. Owszem, mamy znowu do czynienia z bardzo wyrazistą pod względem temp interpretacją, ale ta akurat pasuje do słynnej części pierwszej, brzmiącej tu z prawdziwą pasją, czy pozostałych (cz. III i IV), oznaczonych jako Allegro. Zadziwił mnie natomiast, i to pozytywnie w kontekście uwag ze wcześniejszego akapitu, sposób potraktowania drugiego ogniwa, będącego cyklem wariacji – jest zagrany w sposób bardzo przekonujący, dający chwilę oddechu i uspokojenia, kapelmistrz przynajmniej tutaj na chwilę zwalnia, nadając muzyce jednocześnie i płynność, i głębię. Całość jest o wiele bardziej satysfakcjonująca, niż w przypadku Szóstej, ale nie oznacza to, że nie wykazuje podniesionych przeze mnie powyżej niedostatków interpretacyjnych. Przyjrzyjmy się niewymienionemu jak dotąd Finałowi. Tak samo, jak w poprzedniej kompozycji, również i tu Marek Janowski zadziwiająco oszczędnie posługuje się sekcją blachy, a przecież Ludwig van Beethoven właśnie tu po raz pierwszy wprowadza do swoich Symfonii trzy puzony, które słuchać tak naprawdę tylko w prezentacji głównego tematu ekspozycji, repryzie czy w ostatnich taktach. A co się dzieje z nimi w pozostałych odcinkach owego ustępu, na przykład w dynamicznym, żywiołowym przetworzeniu? Ma się wrażenie, że kapelmistrz przykrywa najgłośniejszą i najbardziej efektowną grupę pozostałymi instrumentami, które oczywiście takiego blasku i siły nie mają, za to w dobrze znanych fragmentach, w których zaznajomiony z Piątą odbiorca spodziewa się w określonych miejscach wejścia puzonów, słychać bardziej smyczki, drewno, ewentualnie waltornie. Nie jest to kwestia przypadku – podobna rzecz miała miejsce w Szóstej, tutaj jest po prostu zadziwiająca, i to w negatywny sposób. Czyżby Marek Janowski nie lubił tej grupy lub posługiwał się jakąś nową edycja partytury? Zdumiewa to w kontekście artysty o ogromnym doświadczeniu (w momencie rejestracji materiału 79-letniego), niewątpliwych kompetencjach i bogatej dyskografii w operami Richarda Wagnera i kompletem Symfonii Antona Brucknera na czele.

Ani Piąta, ani tym bardziej Szósta, nie są w moim przekonaniu kandydatkami do bycia tym jedynym, najważniejszym i wyjątkowym nagraniem muzyki Ludwiga van Beethovena. Zbyt dobra i liczna jest pozostała fonograficzna konkurencja, która góruje nad albumem Pentatone nie tylko pod względem doskonałości wykonania oraz wizji dyrygenta, ale także często w zakresie jakości technicznej nagrania – tutaj dźwięk pozostawia, przynajmniej dla mnie, pewien niedosyt i nie widzę powodu, dlaczego miałbym o tym nie wspomnieć. Można obie Symfonie zagrać lepiej, bardziej przekonująco, wyraziście, z niuansami, jak i zarejestrować w sposób niedający wymagającemu odbiorcy powodów do ustykiwań, czego dowodzi chociażby omawiane niedawno na stronie interpretacje Andrew Manze i Orkiestry Radia Północnoniemieckiego z Hamburga z Piątą i Siódmą. Prezentowany album w moim przekonaniu nie spełnia powyższych wymagań – można go z ciekawości posłuchać, i to nie raz, podzielając lub nie zastrzeżenia niżej podpisanego. Jest przecież rezultatem współpracy znanego mistrza batuty i dobrej orkiestry (zagoszczą u Płytomaniaka jeszcze raz przy okazji słuchania Wolnego strzelca Carla Marii von Webera), lecz raczej nie może pretendować do miana kreacji naprawdę wybitnej i zapisującej się na trwałe w dyskografii arcydzieł Ludwiga van Beethovena. Poszukujący nagrania idealnego powinni swoją uwagę skierować w stronę kreacji mistrzów batuty wymienionych wcześniej.


Paweł Chmielowski

Ludwig van Beethoven
Symfonia nr 5 c-moll op.67; Symfonia nr 6 F-dur op, 68 „Pastoralna”
WDR Symphony Orchestra • Marek Janowski, dyrygent
Pentatone PTC 8095186 • w. 2019, n. 2018 • SACD, 73’04” ●●●○○○

Autor dziękuje wytwórni Pentatone za nadesłanie nagrania do recenzji. Polski dystrybutor tego wydawcy, który nie jest w ogóle zainteresowany promowaniem swoich tytułów na blogu, nie przyczynił się w żaden sposób do ukazania się omówienia powyższego nagrania na stronie.

Płytomaniak.blogspot would like to thank Pentatone and Ms. Talita Sakuntala for sending the album and making this review possible.

Komentarze

Popularne posty