Bruckner "na żywo" z St. Florian - ważny album wytwórni Gramola.
Oto wydawnictwo, które długo czekało na swoją recenzję, ale było tego warte, tym bardziej, że zawarty w nim repertuar należy do ulubionego i najczęściej słuchanego przeze mnie. Piękny i interesujący zestaw Symfonii Antona Brucknera przygotowała dla melomanów austriacka wytwórnia Gramola, specjalnie dla uczczenia 200. urodzin twórcy, co przypadało na rok 2024, ten sam, w którym Płytomaniak świętował także podobny jubileusz mistrza Bedřicha Smetany i muzyki czeskiej jako takiej. Zrządzeniem losu nie mogłem podzielić się wrażeniami odniesionymi po zapoznaniu się z dziesięciopłytowym zestawem wcześniej, ze względu na nieprzyjemny fakt utraty wszystkich danych po awarii komputera, co sprawiło, że moja praca nad tekstem poświęconym temu wydawnictwu przeciągnęła się w czasie o wiele miesięcy. Mam nadzieję, że nikt nie weźmie mi za złe, że omawiam go dopiero teraz, ale dzień 4. września, kiedy muzyczny świat przypomina – i świętuje – przyjście na świat wielkiego kompozytora, jest dobrą okazją do zaprezentowania mojej opinii o szeroko zakrojonym projekcie, który oprócz inicjatywy wytwórni Naxos, Sony Classical czy Deutsche Grammophon był szczególnie ważny w kontekście obchodów zobowiązującej rocznicy – w fonografii.
Pierwszego i ostatniego w wymienionych powyżej projektów nie miałem okazji poznać za sprawą ignorowania Płytomaniaka przez polskich dystrybutorów tych wydawców, co poddaję pod rozwagę tym czytelnikom, którzy dobrze wiedzą, jak ważne miejsce w moim sercu – i na blogu – zajmuje muzyka Antona Brucknera. Bardzo się cieszę, że przynajmniej Gramola potraktowała zarówno mnie, jak i swoją działalność poważnie, dzięki czemu nie zabrakło mi materiału do słuchania, a zaciekawionym czytelnikom do przeczytania, o czym można się przekonać poniżej. Mamy do czynienia ze zbiorczym wydawnictwem, obejmującym łącznie 10 płyt kompaktowych, które wcześniej, niejako „na bieżąco” austriacka wytwórnia wydawała w formie pojedynczych krążków, z reguły zapisanych we formacie SACD. Posiadacze specjalnego sprzętu do odsłuchu mogli w pełni poznać jego możliwości i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w przypadku omawianego wydawnictwa sprawdzi się tak jak należy, dlatego muszę uprzedzić, że kwestia jakości dźwięku będzie się przewijała w poniższych refleksjach praktycznie cały czas. Przedsiewzięcie austriackiej firmy polega bowiem na udokumentowaniu koncertów odbywających się w bazylice St. Florian, o której pisałem przy okazji omawiania innego cyklu poświęconemu wybitnemu symfonikowi – opublikowanego podobnie najpierw w pojedynczych krążkach, następnie zaś jako jeden duży box, przez Filharmoników Monachijskich. Owe wydarzenia miały miejsce w ramach odbywających się corocznie Dni Brucknerowskich w St. Florian, datujących się od roku 1997, zaś na albumie znalazły się „żywe” rejestracje z lat 2013-2023. Ich głównym bohaterem, jeśli można użyć takiego określenia, okazał się francuski dyrygent, Rémy Ballot, obecnie 48-letni artysta aktywny na kilku polach działalności, nie tylko jako mistrz batuty, ale również skrzypek, o czym miałem okazję donieść wcześniej, omawiając inny album wytwórni Gramola z twórczością kameralną kompozytora. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że jest to bardzo ciekawy i kompetentny muzyk, mający przed sobą długą i owocną karierę, zaś jego zamiłowanie do twórczości Antona Brucknera jest szczere, autentyczne i ewidentne. Nie mogło być inaczej w przypadku osoby, która współpracowała z samym Sergiu Celibidache, legendą dwudziestowiecznej dyrygentury. Z tego faktu być może wynika dalsza komplikacja rzutująca na ocenę omawianego przedsięwzięcia, formułowana zwłaszcza przez mało życzliwie nastawionych do niego samego krytyków – kwestia wolnych temp, cechujących wykonania zarejestrowane na płytach. Uprzedzam zatem tytułem wprowadzenia, że w pełni profesjonalnie, ładnie i estetycznie wydany album wywołał i będzie nadal wywoływać spore poruszenie w muzycznym świecie, polaryzując znawców i melomanów. Nie jest tytułem, który trafi do w gust wszystkich słuchaczy, ale ja osobiście dałem się przekonać zarówno samej wytwórni, jak i dyrygentowi, co wymagało sporo czasu, cierpliwości i skupienia, ale jako zapalonemu miłośnikowi wielkiej symfoniki wyszło zdecydowanie na dobre.
Słuchanie zestawu zaczynam od „anulowanej” przez samego twórcę Symfonii d-moll, napisanej w 1869 roku, pomiędzy uznanymi „oficjalnie” Pierwszą oraz Drugą. Wbrew panującemu niekiedy przekonaniu, nie stanowi jego debiutu w tym gatunku. We współczesnej praktyce nosi nazwę Zerowa z powodu matematycznego symbolu postawionego przez Antona Brucknera podczas przeglądu swoich dzieł w ostatnich latach życia; jego samokrytycyzm, który kazał mu wiele razy dokonywać rewizji kompozycji, przejawił się tutaj w tym, że nie nadał jej numeru porządkowego. Słyszymy tutaj nową wersję partytury, datowaną na rok 2022, opracowaną przez amerykańskiego muzykologa i naukowca Davida Chapmana, wykonaną sierpniu roku 2023 w St. Florian podczas Dni Brucknerowskich. Nie zawiera ona typowego podtytułu. Jest to ostatnia w kolejności z Symfonii umieszczonych w dziesięciopłytowym boksie, zarejestrowana na kilka miesięcy przed premierą rynkową kolekcji wytwórni Gramola. Jej poznanie jest niewątpliwym ciekawym doświadczeniem estetycznym i muzycznym, nawet wtedy, kiedy znamy ją już z kompletów uznanych mistrzów batuty, sięgających po nią do uzupełnienia pozostałych numerowanych dzieł i różniących się dość zasadniczo od prezentowanej wersji. Album wytwórni Gramola przynosi kreację na pewno interesującą, ale również wymagającą dla odbiorcy przede wszystkim z powodu znacznego rozciągnięcia w czasie. Rémy Ballot stosuje tempa, które nieżyczyliwi mogą nazwać kontrowersyjnymi lub zupełnie nietrafionymi, co sprawia, że całość trwa 51 minut i chyba tylko dokonane przez Stefana Bluniera wiele lat temu nagranie dla wytwórni MDG może się z nim równać. Z reguły dyrygenci pozostają w bezpiecznym złotym środku, wynoszącym około trzech kwadransów, jak na przykład Stanisław Skrowaczewski (Oehms) czy Paavo Järvi (RCA), ale niekiedy ponosi ich także temperament, o czym świadczy kreacja nie byle kogo, bo samego sir Georga Soltiego (Decca), krótsza od recenzowanej o bodajże 13 minut. Ów zarzut można odnieść przede wszystkim do dwóch wstępnych ogniw dzieła, które przybierają bardzo statyczny charakter, ale jeśli miałbym uprtrywać w tym czyjejś winy, to raczej samego autora. Pierwsza część nie intryguje dramatycznymi zmaganiami, plastycznymi tematami czy mistrzowską konstrukcją formalną, znaną z późniejszych arcydzieł; niewiele się w niej dzieje, a przecież zawiera aż 18 minut materiału. Podobnie rozwkleka się, raczej ze szkodą dla całości i wytrzymałości odbiorcy, Andante, zamykające się w prawie 14 minutach, podczas gdy przykuwającej treści, nie mówiąc o głębi i wyrazistej ekspresji tu brak; nastrojowe brzmienia sugerują raczej intermezzo niż ogniwo, w którym będą się w późniejszych Symfoniach Antona Brucknera dziać naprawdę ważne i poruszające rzeczy. Dopiero dwa następne ustępy (Scherzo i Finał), przynoszą potrzebne ożywienie i urozmaicenie przebiegu, co udaje się zarówno kompozytorowi, jak i wykonawcom, naprawdę dobrze. Nie ma tu mowy o nudzie, dobre, żywe tempa, energia i pasja emanujące z dyrygenta i orkiestry wywierają spore wrażenie, nawet jeśli ogólny obraz Zerowej w moim przekonaniu pozostawia poczucie pewnego niedosytu czy braku spójności. Podkreślam, że owa uwaga nie dotyczy warstwy interpretacyjnej, ponieważ Orkiestra Altomonte i Rémy Ballot starannie i wnikliwie podeszli do zapisów partytury. Wolniejsze tempa, o których wspomniałem, przysłużyły się odnalezieniu w materii ciekawych miejsc i wątków. Narracja jest sprawna i logiczna, mimo „systemowych” barier umiejętnie przeprowadza słuchacza przez meandry niezasłużenie ignorowanej kompozycji, zasługującej na częstsze słuchanie i lepsze poznanie. Co ciekawe, kreacja zapisana na krążku wytwórni Gramola okazała się całkiem przekonująca pod względem jakości dźwięku, co nie zawsze będzie oczywiste w przypadku kolejnych Symfonii – tutaj nie miałem powodu do narzekań. Bardzo pozytywne wrażenie odniosłem podczas słuchania ponad godzinnej I Symfonii c-moll, opierającej się na późnej, wiedeńskiej wersji dzieła (1890/91). Choć tutaj zastosowane przez dyrygenta tempa także tutaj znacząco różnią interpretację od zdecydowanej większości konkurencyjnych nagrań, to nie uznaję tego za wadę, a wręcz przeciwnie. Taki sposób podejścia pozwala docenić utwór, który, choć obecny w katalogach wytwórni fonograficznych, i tak ustępuje popularnością późniejszym dziełom tego gatunku. Niesłusznie! Pierwsza jest pełna pasji i bardzo dobrych pomysłów instrumentacyjnych, tematy i główne myśli są bardzo plastyczne, łatwo zapadające w pamięć, a na dodatek idealnie nadają się do przekształcania i przetwarzania, co w kategoriach formalnych ma same korzyści, zaś każda z czterech znakomicie skonstruowanych części odznacza się logiką i konsekwencją. Jest to zdecydowanie zaleta, zwłaszcza w porównaniu z opisywaną wcześniej Zerową, której pierwsze dwa ogniwa wykazywały dość istotne braki tego rodzaju, wystawiając odbiorcę na konfrontację z pewną statycznością i małą wyrazistością ekspresji. Wolniejsze niż zazwyczaj tempa pozwalają dostrzec liczne ciekawostki ukryte w gąszczu zapisu nutowego, ale pomimo tego oddane są z pełną jasnością i przekonaniem przez orkiestrę oraz dyrygenta, będących w bardzo dobrej formie. Mimo że nie jestem wielbicielem akustyki miejsca, w którym powstało cało przedsięwzięcie, to I Symfonia, jeśli tylko słuchacz potraktuje ją z należytym respektem i uwagą, jest naprawdę atrakcyjną i przekonującą pozycją, jedną z najlepszych wykonań z całego zestawu. Siła wyrazu, rys dramatyczny, podskórnie tląca się niesamowita energia i architektoniczna doskonałość wywierają bardzo dobre wrażenie. Słuchałem jej z prawdziwą przyjemnością i bez żadnych zastrzeżeń w zakresie szeroko pojętej interpretacji.
O ile dwie najwcześniejsze pod względem chronologicznym kompozycje okazały się bardzo satysfakcjonujące, o tyle ich dwie następczynie, cieszące się większym zainteresowaniem kapelmistrzów, ale mające zawiłą historię wersji i poprawek, wywołały u mnie raczej mieszane uczucia i nie mogę ich szczególnie polecić jako szczególnie wybijających się pozycji niniejszego zestawu. Odnosi się to przede wszystkim do II Symfonii c-moll, a przyczyn jest kilka. Słyszymy pierwszą wersję utworu, pochodzącą z roku 1872 w edycji Williama Carragana. Cechuje się nietypowym jak na Brucknera układem części środkowych: najpierw jest żywe >Scherzo, a po nim powolne Adagio – takie ułożenie powtórzy kompozytor dopiero w ostatniej, nieukończonej Dziewiątej. Jak każde wstępna wizja danego dzieła, również i ta jest najbardziej rozbudowana czasowo, zawiera najwięcej materiału, co nie wychodzi w moim przekonaniu jej samej na dobre – dość powiedzieć, że monumentalne rozmiary II Symfonii c-moll przypominają wręcz ogromną Ósmą w jej „normalnym” kształcie. Zwłaszcza Finał dorównuje, a niekiedy nawet przewyższa analogiczne ogniwo tej późniejszej, zawierając się aż w 25 minutach, co jest „osiągnięciem” niemającym sobie równych w dotychczasowej dyskografii dzieła, opartej przede wszystkim na bardziej popularnych i przystępnych edycjach Leopolda Nowaka i Roberta Haasa, hybrydach pierwszej wersji z jej rewizją dokonaną w sześć lat później (1878 r.). Wynika to z bardzo wolnych temp zastosowanych przez dyrygenta, które musiały być nieodzowną koncesją na rzecz niesprzyjającej akustyki bazyliki St. Florian, która właśnie tutaj pokazuje swoje najgorsze oblicze w postaci ciągłego pogłosu. Nic dziwnego, że Rémy Ballot zwalnia, co o w jakimś stopniu sprawdza się w części pierwszej dzieła, zaś wychodzi Scherzu na dobre, o tyle dwa następne ogniwa są już mało przekonujące, zwłaszcza skądinąd rozmarzone i nastrojowe Adagio z pięknym tematem głównym wręcz stoi rozwleczone w miejscu, narażając słuchacza na nudę, a nawet na zapadnięcie w sen podczas słuchania. Nie taka zapewne była intencja kompozytora i samych wykonawców, którym nie można zarzucić powagi i staranności, z jaką podeszli do zadania zaprezentowania utworu w najtrudniejszej możliwej wersji i w niesprzyjającym miejscu, ale nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego i nawet w niezbyt przeze mnie lubianej wersji Carragana znaleźć można nagrania nie tylko lepsze pod względem jakości dźwięku, jak i bardziej energiczne, jak np. Herberta Blomstedta (Accentus), Georga Tintnera (Naxos) czy Gerda Schallera (Profil) – szybsze od prezentowanego o 10 lub 2o minut. Tytułem pewnego usprawiedliwienia orkiestry i dyrygenta trzeba jednak dodać, że grają to, co zalecił Anton Bruckner, który w przypadku najwcześniejszej wersji Drugiej miał spore problemy z selekcją i priorytetyzacją materiału; nic dziwnego, że wspomniane powyżej wersje zawierają „cięcia”, które w moim przekonaniu przysłużyły się utworowi. Osobiście bardzo lubię Drugą za jej romantyczny i namiętny charakter, świetne muzyczne pomysły, wyraziste tematy, zwłaszcza w Scherzu i dramatycznym Finale, ale nie mogę polecić prezentowanego nagrania nikomu, kto chciałby docenić piękno i ekspresję tej Symfonii. Zdecydowanie preferuję inne, bardziej przekonujące w efekcie końcowym interpretacje. Ponownie wyrażam graniczące z pewnym żalem stwierdzenie, że w tym samym wykonaniu wolałbym ją usłyszeć w wersji studyjnej. Tutaj mamy do czynienia z kolejną rejestracją koncertu, tym razem z roku 2019.
Słuchanie III Symfonii d-moll jest wyzwaniem z kilku powodów, ale warto je podjąć, chociażby już tylko po to, by utwierdzić się w przekonaniu, czy dotychczas poznane i lubiane wersje dzieła oraz ich wykonawcy pozostaną faworytami, czy też może za sprawą niniejszego nagrania nasze preferencje ulegną zmianom? W moim przekonaniu – nie, aczkolwiek doceniam ogromny trud włożony w przygotowanie i wykonanie pierwotnej wersji utworu, najdłuższej i najbardziej wymagającej dla słuchaczy. Tutaj trwa prawie 87 minut, zaś szczególne wymiary przybiera część pierwsza, przypominająca identyczne ogniwo z podobnie oznaczonej i utrzymanej w identycznej tonacji kompozycji Gustawa Mahlera – 32 minuty sprawiają, że mamy do czynienia z rekordem w dziejach fonografii, podobnie jak w przypadku następnego ogniwa (ponad 23 minuty) czy Finału (24 minuty); jedynie niespełna ośmiominutowe Scherzo nie odstaje tak bardzo od „normy”. To sprawia, że cierpliwość i koncentracja słuchaczy są wystawione na naprawdę ciężką próbę, ale jeśli tylko ją podejmą, nabędą cennej wiedzy, jak naprawdę przedstawia się pierwotna wersja >Wagnerowskiej, po którą sięga stosunkowo niewielu mistrzów batuty. Osobiście, rzadko jej słucham w alternatywnych, wykonaniach Herberta Blomsdtedta (Querstand) czy Gerda Schallera (Profil), preferuję natomiast interpretacje opierające się na ostatniej edycji utworu z roku 1889, wykazującej poważne „cięcia” materii nutowej, w sumie kilkaset taktów. Można to pochwalać lub nie, ja zostaję przy swoich ulubionych nagraniach najkrótszej postaci partytury. Szerokie tempa, które zaproponował Rémy Ballot, sprawdzają się całkiem nieźle w całym dziele z wyjątkiem środkowego Scherza, gdzie żywej i energicznej narracji z wyraźnym rytmem stają na przeszkodzie niesprzyjające warunki miejsca, w którym Trzecia zabrzmiała, czyli bazylika St. Florian. Ów fragment zabrzmiałby zapewnie wyśmienicie w nagraniu studyjnym, lecz tutaj nie budzi mojego entuzjazmu, zwłaszcza części skrajne, gdzie orkiestra gra szybko, głośno i pełną obsadą, są pod tym względem niezbyt satysfakcjonujące. O całej reszcie nie mogę jednak tego powiedzieć – jej naprawdę uważne słuchanie pozwoli zdać sobie sprawę z ogromu myśli, nie zawsze jednak udanych i potrzebnych wg krytyków autora, zwłaszcza w Finale, ciekawej instrumentacji czy intrygującej harmonii, przybierających ostatecznie postać w potężnej, poważnej i przemawiającej swoją ekspresją Symfonii. Jej wykonanie jest skupione, przemyślane i konsekwentne, okupione staranną i długą pracą ze strony członków orkiestry i dyrygenta. Jednych odstraszy, zwłaszcza krytyków nazywających niniejsze nagranie kompaktem z piekła i nie wywrze na nich odpowiedniego wrażenia, drugich zaś stopniowo lub od razu przekona i pozwoli spojrzeć na dobrze znany utwór inaczej. Sądzę, że warto poświęcić prawie półtorej godziny czasu w absolutnym skupieniu, by zaliczyć się do którejkolwiek z grup. Ja zaliczam się do ostatniej; kilkakrotne obcowanie z niniejszym nagraniem wystawiło co prawda moją cierpliwość za każdym razem na próbę, ale poszerzyło muzyczne horyzonty i utwierdziło w dotychczasowych preferencjach. Zapamiętam z prezentowanej, dość kontrowersyjnej interpretacji ogromne rozmiary, powagę, tajemnicę i ekspresję tchnące z kompozycji, a także istotną rolę instrumentów blaszanych, czyli puzonów, trąbek i rogów, wysuwających się tutaj na plan pierwszy w prowadzeniu narracji w odpowiednich miejscach (sam początek dzieła – intrygujący, tworzący odpowiednią atmosferę i rozbudzający oczekiwania na ciąg dalszy) czy eksponowaniu momentów kulminacyjnych.
IV Symfonia Es-dur, mająca ogromną reprezentację w dyskografii, wywarła na mnie zdecydowanie lepsze wrażenie. Cechuje się również znacznym rozciągnięciem w czasie – aż do 79 minut, co ponownie czyni z kreacji z roku 2021 chyba najdłuższą z istniejących, jedynie sławne nagranie samego Sergiu Celibidache z oficjalnej edycji wytwórni EMI/Warner przybiera podobne rozmiary. Nie będzie pomyłką stwierdzenie, że pod tym względem legendarny maestro wydaje się niejako patronować omawianemu wykonaniu, które wpisuje się w ciąg kreacji monumentalnych, nierzadko kontrowersyjnych, ale w ostatecznym efekcie przekonujących i oszałamiających nie tylko rozmiarami, ale przede wszystkim zawartością czysto muzyczną. Słyszymy tu ostatnią wersję partytury z roku 1888 w opracowaniu Benjamina Korstvedta, przynoszącą pewne różnice w stosunku do powszechnie wykorzystywanej drugiej, „hybrydowej”, przede wszystkim w Scherzu i uderzenie w talerze w Finale. Wizja całości, jaką zaprezentował Rémy Ballot, trafiła mi od razu do przekonania z pierwszymi dźwiękami Romantycznej i nie opuściła aż do jej ostatniego akordu. Spowolnienie narracji, tam gdzie to potrzebne, przysłużyło się dziełu i jego ekspresji, przy czym nie można powiedzieć, że wszędzie mamy do czynienia z wolnymi tempami. Takie na przykład trzecie ogniwo cechuje się należytą żywiołowością i szkoda, że energia dyrygenta i zapał muzyków nie przybiera najdoskonalszej dźwiękowej postaci w trudnych warunkach akustyki St. Florian, gdzie kulminacje w małych wartościach rytmicznych z udziałem całej orkiestry nie brzmią zbyt dobrze; jest to jednak cecha niejako na stałe obecna w wykonaniach poszczególnych Symfonii, do czego zdążyłem się przyzwyczaić, ale nie ukrywam, że marzyłoby mi się usłyszenie nie tylko Czwartej, ale i pozostałych w wersji studyjnej, bardziej dopracowanej technicznie. W powiązaniu z oryginalną wizją artystyczną dyrygenta i jej konsekwentną realizacją, jak w tym i każdym innym przypadku, skutkowałoby to prawdziwą ucztą duchową, której namiastką jest zapis koncertu sprzed kilku lat. Ogólnie rzecz biorąc, jakość dźwięku jest tu zdecydowanie lepsza niż poprzednio, co korzystnie wpływa na percepcję, zaś sama muzyka intryguje mistrzowską konstrukcją, powagą, nastrojem i potęgą brzmienia. Nie ma tutaj zbytecznego pośpiechu, tak częstego w zdecydowanej większości konkurencyjnych nagrań, więcej czasu do dyspozycji pozwala wgłębić się i w formę, i w strukturę utworu, nie mówiąc już o ukrytym w nutowym zapisie wymiarze emocjonalnym. Skrupulatna praca nad realizacją partytury jest ewidentna i czyni z omawianego wykonania imponujące osiągnięcie dyrygenta i orkiestry, co słychać w każdej z czterech szeroko zakrojonej części, ale szczególnie dobrze sprawdziło się to w potężnym Finale – zwłaszcza z jego niesamowitą, poruszającą codą. Wyrafinowana i wyraźnie słyszalna artykulacja smyczków w połączeniu z narastającym brzmieniem instrumentów dętych i kotłów prowadzi do oszałamiającej kulminacji, której potęga i ekspresja wywierają za każdym razem oszałamiające wrażenie i każą zapisać w pamięci szczególnie waltornie – odpowiadające w dużej mierze za iście romantyczny nastrój i kształt dźwiękowy utworu. Powaga, skupienie, nieśpieszna narracja, troska o szczegóły i zróżnicowanie różnych komponentów wykonania sprawiają, że mamy do czynienia z wybitnym osiągnięciem artystycznym, sukcesem dyrygenta i orkiestry. Czwarta objawia się tu w swoim pięknie i potędze, które wywarły na mnie głębokie wrażenie.
W przypadku V Symfonii B-dur mamy do czynienia nie tylko z jedną z największych pod względem rozmiarów kompozycji Antona Brucknera, ale także z jedną z najbardziej udanych i przekonujących kreacji całego zestawu. Wydaje mi się, że jest ona bardzo bliska dyrygentowi, co przekłada się na znakomitą koncepcję całości, zarówno pod względem formalnym, jak i siły wyrazu. Oczywiście, daje i tutaj o sobie znać niedoskonałość miejsca, w jakim dzieło zabrzmiało, a miało to miejsce podczas edycji Dni Brucknerowskich w roku 2017, ale nawet pomimo tego niewątpliwe jak dla mnie zalety wykonania górują nad niedostatkami i sprawiają, że słuchanie tej wersji Piątej jest naprawdę wyjątkowym przeżyciem. Oszłamiaja już sam czas jej trwania – prawie 89 minut czyni z niej chyba najwolniejsze nagranie dostępne na rynku, przy czym nie jest to absolutnie wada, a tempo sprawdza się w moim przekonaniu bardzo dobrze w każdej z czterech szeroko zakrojonych cześci. Co więcej, jeśli często pojawiają się pozamuzyczne odniesienia muzyki Antona Bruckna do potężnych i surowych katerdr, to niniejsza kreacja pasuje do nich jak ulał z racji swojej potęgi, staranności realizacji zapisu nutowego, wysiłku włożonego w skupioną i dopieszczona interpretację, a także z emanującego z niej pierwiastka duchowego, który udziela się odbiorcy podczas słuchania. Rémy Ballot za sprawą przemyślanych, lecz trafnych decyzji interpretacyjnych buduje ogromnyc dźwiękowy gmach, będący solidnym oparciem i dla ciekawej instrumentacji, i dla pięknej melodyki, która, jeśli tylko pozwolić jej dojść do głosu, jest ewidentna, i dla intersującej harmonii, a przede wszystkim dla wyrafinowanego kontapunktu, którego mistrzowskim i wręcz epokowym w dziejach muzyki zwieńczeniem jest potężny Finał, trwający tutaj prawie 28 minut! Pomimo tego, wykonanie zaciekawia i zmusza do refleksji nad zawiłościami w prowadzeniu głosów, które dzięki staranności i wolniejszej niż zazwyczaj realizacji, ujawniają się w całej pełni, nie tylko nie naruszając formy, ale na dodatek potęgując ekspresję. Również pozostałe części Piątej są pod tym względem absolutnie przekonujące, zwłaszcza potężne pierwsze ogniwo zachwyciło mnie logiką przebiegu i doskonale poprowadzoną narracją. Powolne, smutne i natchnione Adagio wywiera bardzo dobre wrażenie głębią i nastrojem, dyrygent i Orkiestra Altomonte rewelacyjnie realizują partyturę w zakresie cieniowania dynamiki, a także pokazywania głosów głównych i pobocznych i ich wzajemnych relacji wybrzmiewających w drewnie, smyczkach i blasze. Scherzo wprowadza potrzebne ożywienie i choć jego postać w warunkach bazyliki St. Florian odbiega od ideału, to i tak pod względem koncepcyjnym oraz interpretacyjnym jest bez zarzutu – słucha się go bardzo dobrze, podobnie jak całej Piątej. Zdecydowanie warto poświęcić jej prawie półtorej godziny swojego wolnego czasu i koniecznego skupienia na szczegółach wszelkiego rodzaju, jakie ujawniają się w niniejszej kreacji. Jest ona wielkim sukcesem dyrygenta i zespołu. Sądzę, że obroni się w porównaniach z wieloma konkurencyjnymi nagraniami zrealizowanymi w przeszłości.
VI Symfonia A-dur, podobnie jak jej poprzedniczka zaprezentowana w oryginalnej wersji, która zabrzmiała podczas Dni Brucknerowskich w St. Florian w roku 2016. W jej przypadku mamy dość znaczące novum w postaci udziału Młodzieżowej Orkiestry Symfonicznej Dolnej Austrii, z którą Rémy Ballot wykonał jeszcze potężną Ósmą dwa lata wcześniej. U nas ta formacja nie jest zbyt znana, ale z trudnego zadania wywiązuje się całkiem sprawnie, jeśli weźmiemy pod uwagę młody wiek jej członków. Doświadczenie dyrygenta, dogłębna znajomość repertuaru i imponująca umiejętność realizacji swoich artystycznych wizji sprawia, że dzieło przyjmuje przekonującą postać, nawet jeśli w pełni mógłby mu sprostać chyba tylko zespół na miarę Młodzieżowej Orkiestry Symfonicznej Unii Europejskiej, nie mówiąc o „dorosłych” składach. Niemniej, mamy kolejną „żywą” rejestrację, przynoszącą znane wcześniej problemy, czyli specyficzną i nieidealną akustykę austriackiej bazyliki. Słychać to we fragmentach utrzymanych w najszybszym tempie,a takich jest tutaj niewiele, ale nawet jeśli są, to i tak cierpi na tym ogólny efekt. Świadczy o tym sam początek pierwszej części, gdzie charakterystyczny rytm w smyczkach i kotłach nie wywiera najlepszego wrażenia w kulminacji przy ekspozycji głównego tematu; także trzecie ogniwo o typowej konstrukcji A-B-A w ustępach skrajnych wykazuje podobne wady. Ogólne podejście kapelmistrza to kwestii temp ponownie okazuje się kwestią dość kontrowersyjną, ponieważ mamy do czynienia z rekordem, jeśli chodzi o czas trwania VI Symfonii, wynoszący 67 minut, co sprawia, że nawet wizja Sergiu Celibidache nie jest już najdłuższa. Szczególnie wyraźne jest to w Finale rozciągającym się niemalże do 18 minut, ale dyrygent prowadzi narrację w taki sposób, że nie wywiera to szkody w odbiorze, a na dodatek wprowadza pożądane modyfikacje tempa, dzięki czemu narracja jest w moim przekonaniu odpowiednio logiczna i przekonująca. Mniej życzliwi komentatorzy z pewnością nie pominą 21 minut, w których utrzymane jest piękne, niezwykle głębokie i wzruszając Adagio, będące jednym z najwspanialszych osiągnięć natchnienia Antona Brucknera, gdzie granica pomiędzy tempem do przyjęcia a rozwklekłym jest już dość cienka. Osobiście nie mam z tym większego problemu, ponieważ oddaje to sprawiedliwość monumentalnej formie i emocjonalnej warstwie muzyki, a ta przecież jest wyjątkowo śpiewna, melodyjna, przystępna i romantyczna w wyrazie. Dziwi w tym kontekście fakt dość małej popularności kompozycji, która w dobrym wykonaniu ujawnia swoją wielkość i piękno. Na szczęście, sporo z tych cech udało się ujawnić w omawianym wykonaniu, które cechuje się starannością i zaangażowaniem ze strony młodych instrumentalistow pod odpowiedzialną dyrekcją Rémy'go Ballota. Uwaga: nie trafi ono do przekonania każdemu, zwłaszcza miłośnikom dynamicznych i pełnych pasji interpretacji, tutaj mamy do czynienia z ich przeciwieństwem, kreacją raczej refleksyjną i skupioną na wewnętrznych właściwościach dzieła, aczkolwiek kulminacje i fragmenty z odpowiednią potęgą brzmienia są tutaj wykonane tak jak trzeba i w pełni wpisują się w walory dzieła. Osobiście bardzo je lubię, dlatego tę wersję Szóstej przyjąłem życzliwie i z zainteresowaniem, zawsze odnajdując w niej coś wartościowego i przemawiającego do wyobraźni.
Jeszcze w większym stopniu odczułem to samo przy słuchaniu VII Symfonii E-dur, chyba najbardziej udanej z całego zestawu, najbardziej „normalnej”, zbliżonej do standardowych wykonań w zakresie tempa. Istotnie, nie odbiega ono tutaj tak dalece od normy wyznaczanej wieloma kreacjami, a tych nie brakuje z uwagi na ogromną popularność tego dzieła, które niestety od jakiegoś czasu, podobnie jak inne dzieła Antona Brucknera, zaczyna padać ofiarą historycznie poinformowanego szaleństwa (niektórzy niegdysiejsi koryfeusze tego nurtu, niemającego już dzisiaj niczego ciekawego ani odkrywczego do powiedzenia, specjalnie nawet kupili sobie batutę i pozują z nią na okładkach nikomu niepotrzebnych płyt, by sugerować, że są prawdziwymi dyrygentami, mierzącymi się z symfoniką austriackiego mistrza – nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać?). Na szczęście Rémy Ballot i Altomonte Orchester St. Florian są właściwymi ludźmi na właściwych miejscach, dlatego poznanie ich wykonania dostarczyło mi głębokich przeżyć i wprawiło w zachwyt. Muzyka tutaj płynie wyjątkowo naturalnie, spontanicznie, obywa się bez szaleństw i udziwnień, nawet wymiary czasowe poszczególnych części i Siódmej jako całości, zbliżają się do tego, co można usłyszeć np. w wyjątkowo udanych nagraniach sygnowanych nazwiskami tej klasy kapelmistrzów co Lorin Maazel czy Eugen Jochum. Z tej perspektywy 72 minuty, w jakich zawiera się Siódma, w ogóle nie szokują, a co więcej, przybierają bardzo przystępną i zrozumiałą dla odbiorcy postać. Zachwyca w niej prawdziwie namiętny i romantyczny nastrój w części pierwszej (Allegro moderato) za sprawą tematu głównego intonowanego przez wiolonczelę i dającego smyczkom w trakcie jej przebiegu okazję do popisania się śpiewnością i pięknem brzmienia. Słynne Adagio toczy się powoli, tak jak należy, bez dłużyzn, które w innych pozycjach cyklu dawały o sobie niekiedy znać. Dyrygent i orkiestra właściwie rozumieją jego uroczysty charakter i głębię, która wywiera zawsze ogromne wrażenie na słuchaczach. To samo, ale niejako z innej strony, można odnieść do Scherza, które tutaj brzmi wyjątkowo żwawo, udowadniając temperament i pasję wykonawców, i nawet niesprzyjające warunki akustyczne bazyliki St. Florian nie przeszkadzają szczególnie w podziwianiu potęgi dźwięku i charakterystycznego rytmu na trzy, a także mistrzowskiej instrumentacji. W spokojnym, zwolonionym fragmencie tej części pokazuje w pełnej krasie sekcję drewna i rogów w interesujących dialogach, nie zawsze traktowanych z należytą uwagą w innych nagraniach (mistrzem interpretacji tego miejsca był Sergiu Celibidache). Również zazwyczaj problematycznyFinał utrzymuje wysoki poziom gry i interpretacji, w pełni angażując odbiorcę i nie pozwalając mu na dekoncentrację ani przez chwilę. Ogólne wrażenie odniesione podczas słuchania VII Symfonii jest zdecydowanie korzystne, nie ma w nim słabych punktów, orkiestra i dyrygent grają jak natchnieni, zaś samo dzieło, oparte na znanej edycji Leopolda Nowaka w opracowaniu Paula Hawkshawa po prostu mnie porwało. Jestem pewny, że będę do niego często wracać – słyszymy tu zapis koncertu z roku 2018.
Punktem centralnym każdego zestawu kompletu Symfonii Antona Brucknera jest Ósma, i to z kilku ważnych względów. Chodzi o ostatnie w pełni ukończone przez samego kompozytora dzieło, wyróżniające się poza tym ogromnymi rozmiarami, wielką obsadą orkiestry, zawierającej chociażby po raz pierwszy – i ostatni – aż trzy harfy, wyjątkową siłę wyrazu i fakt dedykacji nie byle komu, bo samemu cesarzowi Franciszkowi Józefowi. To wszystko sprawia, że na kolejne nagranie potężnego utworu wielbiciele wielkiej symfoniki czekają z niecierpliwością, chociaż bogata dyskografia zawiera wiele porywających i wybitnych pod każdym względem realizacji VIII Symfonii c-moll. Jest ona wyzwaniem zarówno dla wykonawców, jak i odbiorców, dlatego z ciekawością zapoznałem się w nagraniem zamieszczonym w boksie wytwórni Gramola, zarejestrowanym jako drugie w kolejności chronologicznej w roku 2014. Uwagę odbiorców i krytyków z pewnością przykuje fakt, że opiera się na innej niż dotychczas edycji partytury (autor: Paul Hawskaw), datującą się na ten sam okres, jak również na udział Młodzieżowej Orkiestry Symfonicznej Dolnej Austrii, tej samej, którą Rémy Ballot poprowadził w Szóstej. W niniejszym nagraniu oszałamia łączny czas trwania, przypominający najwolniejszą kreację Sergiu Celibidache, znaną z oficjalnej edycji w barwach wytwórni EMI Classics/Warner Classics – utwór zawiera się w 103 minutach, co wystawia słuchaczy na próbę cierpliwości, lecz w żaden sposób nie narusza to formy i treści Symfonii, a dość wolne, lecz zaproponowane z wyczuciem i sensem tempa sprawdzają się moim zdaniem bardzo dobrze w każdej z czterech części. Warto jednak wytężyć wszystkie siły i maksymalnie się skupić podczas słuchania, bo ostateczny efekt będzie tego warty. Być może porównanie do kanonicznych kreacji najświetniejszych zespołów i mistrzów batuty nie zaspokoi oczekiwań najbardziej wybrednych odbiorców, ale tak czy tak, prezentowanej wersji należy się szansa i uznanie. Rémy Ballot z prowadzoną przez siebie gościnnie młodzieżową orkiestrą osiąga całkiem sporo, by końcowy rezulatat mógłbym uznać za więcej niż poprawny, a nawet intrygujący. Z racji niekorzystnych warunków akustycznych świątyni, w której Ósma zabrzmiała, nie możemy się delektować luksusowym i perfekcyjnym dźwiękiem, ale pomimo tego jej słuchanie może sprawić satysfakcję i pobudzić do refleksji, co samo w sobie jest dużym atutem przedsięwzięcia. Mnie osobiście się spodobało, bo potencjalne wady w pewnym stopniu można potraktować jako coś dobrego: dzieło odsłoniło swoje inne, ciekawe strony. Dobrze znane studyjne rejestracje w pełnej krasie pokazują ogromny dramatyzm, siłę, i potęgę dźwięku, zaś niniejsza, której nie można zarzucić braku tychże, uwypukla coś, co bardzo mi przypadło do gustu: wyjątkową romantyczną atmosferę, intymność wyrazu i oszałamiające piękno brzmienia. Jest to zasługą imponującej staranności w realizacji zapisów partytury, solidnej i wnikliwej współpracy dyrygenta z orkiestrą, wczuciem się wszystkich w grę w pełni swoich możliwości. Wypieszczone frazy, wspaniale cieniowana dynamika przykuwa uwagę i dowodzi empatii dla dzieła, które ujmuje powagą oraz dostojeństwem. VIII Symfonia Antona Brucknera przybrała postać wykonania być może ustępującego innym pod względem ogólnego efektu, lecz z pewnością oryginalnego, ale także uduchowionego i emanującego pięknem, co przynajmniej na mnie wywarło bardzo dobre wrażenie. Jako wielbiciel tej kompozycji i kolekcjoner jej płytowych wersji jestem pod wrażeniem niniejszego wykonania.
IX Symfonia d-moll, zaprezentowana tutaj w swojej oryginalnej, niedokończonej, trzyczęściowej postaci, zarejestrowana na Dniach Brucknerowskich w St. Florian w roku 2015. Jej zapis na krążku można uznać za kwintesencję imponującego przedsięwzięcia wytwórni Gramola, dla jednych z najlepszej, dla innych, bardziej krytycznie do niego nastawionych, z najgorszej strony. Ostatni będą znowu uskarżać się na znaczne czasowe rozmiary wykonania, znacznie wykraczające poza standardowe interpretacje. Istotnie, 75 minut, w jakich zamyka się prezentowana kreacja, należy do najdłuższych, jakie odnotowuje współczesna fonografia, przewyższa je tylko wizja samego Sergiu Celibidache, prowadzącego Filharmoników Monachijskich, udokumentowana w oficjalnej edycji EMI Classics, pochodząca z roku 1995 – niewiele zresztą, bo o półtorej minuty dłuższa. Malkontenci będą zawsze podnosić ten argument, że za długie i za wolne, jakby sedno oceny wykonania spoczywało tylko w ramach oceny jednego z jego aspektów. Mnie osobiście to nie przeszkadza, a co więcej, podobają mi się generalnie wolne i bardzo wolne tempa, jakie Rémy Ballot zastosował w kompozycji. Najlepiej sprawdziły się w ostatnim utworze, jaki Anton Bruckner ukończył w całości – wolnej (trzeciej) części Dziewiątej. Przepiękne, natchnione i głebokie Adagio brzmi tak, jak należy, wpisując się w zamierzenia autora, wyrażone oznaczeniami Langsam, feirlich (wolno i uroczyście). Jego ogólnie dość statyczny charakter bardzo dobrze koresponduje z zamysłem interpretacyjnym dyrygenta, umiejętnie poruszającego się w powolnej, lecz niezwykle skupionej i starannie poprowadzonej narracji, dającej okazję do delektowania się natchnionymi fragmentami i ogromną siłą wyrazu, cechującymi ten „łabędzi śpiew” Antona Brucknera. Całkiem dobrze, ale tutaj moja opinia jest zdecydowanie własną, sprawdza się to także w potężnie zakrojonym ogniwie pierwszym, co też pozostaje w bezpośrednim związku z ogólnym oznaczeniem widniejącym w partyturze (Feierlich, misterioso). Istotnie, udało się zachować jego bardzo tajemniczy i uroczysty nastrój, a także niewątpliwy rys dramatyczny, który nadaje tej muzyce wymiar wyjątkowy, wykraczający poza dotychczas skomponowane przez Brucknera podobne fragmenty swoich poprzednich Symfonii. Czasowo zawiera się w prawie 32 minutach, co dowodzi, z jak skomplikowaną i gigantyczną muzyczną strukturą mają do czynienia wykonawcy. Rémy Ballot z wyczuciem stosuje modyfikacje wolnych temp, co moim skromnym zdaniem przysługuje się dziełu i jego muzycznej zawartości. Krytycy będą narzekać na powolną narrację, ale dzięki niej słuchać niekiedy rzeczy wychodzące niejako na nowo czy po raz pierwszy, dlatego uważne słuchanie interpretacji i zaopatrzenie się w cierpliwość mogą przynieść naprawdę ciekawe rezultaty. Warto w tym kontekście bardzo dokładnie prześledzić tok rozwoju tzw. przetworzenia, a zwłaszcza narastanie wolumenu brzmienia i przyśpieszenie tempa, prowadzące do oszałamiającej repryzy – w pobocznych głosach tkwią smaczki, które ujawnia tak naprawdę tylko troska o szczegóły ze strony dyrygenta i dostosowany do zawartości muzycznej danego fragmentu wymiar agogiczny (im wolniej brzmi muzyka, tym więcej w niej słychać). Potężne masy dźwięku, efektowne kulminacje i fenomenalnie zinstrumentowane przez Antona Brucknera poszczególne składniki sonatowego allegra, gigantycznego pod względem rozmiarów i poruszającego swoją ekspresją, przybierają efektowną i przekonującą postać, Nie brak tutaj również pięknych, lirycznych momentów (grupa drugiego tematu). Nie wszystko jednak jest równie satysfakcjonujące, co wiąże się z niedostatkami akustycznymi miejsca koncertu, o czym pisałem przy analizie prawie każdej z poprzednich Symfonii. Pogłos cechujący bazylikę St. Florian nie sprzyja percepcji wielu istotnych fragmentów Dziewiątej, co tłumaczy fakt wykonania środkowego ogniwa (Scherza) w 14 minutach. Właśnie tutaj kontrowersyjne wg niektórych znawców tematu podejście do kwestii temp przejawia się najsilniej, o czym także pisałem co najmniej kilka razy. Wyrazisty rytm na trzy czwarte i brutalny wręcz charakter tej muzyki wydają się tracić na sile oddziaływania, o czym można by było się przekonać podczas słuchania potencjalnego studyjnego nagrania utworu, zrealizowanego w lepszym otoczeniu, co pozwoliłoby jeszcze bardziej docenić indywidualność i odwagę, z jakimi Rémy Ballot podszedł do poszczególnych pozycji całego cyklu i omawianego ogniwa IX Symfonii w szczególności. Jego wizja broni się i tutaj: środkowy ustęp brzmi tak, jak zażądał kompozytor, albowiem zmiana metrum i zmniejszenie wartości rytmicznych z trzech ćwierćnut do trzech ósemek pozwoliło wykonać skądinąd ciekawy pod względem muzyczny fragment (B) szybciej, niż ustępy skrajne (A-A). Słychać dzięki temu wszystko, co jest zapisane w partyturze, a ów kontrast jest dzięki temu wyraźniejszy, czym nie mogą się zawsze pochwalić powszechnie utrwalone w świadomości odbiorców i znawców interpretacje, znacznie krótsze pod względem ogólnego czasu trwania, zarówno całej Symfonii, jak i jej wyjątkowo efektownego Scherza. Podsumowując swoje rozważania na jej temat, nie waham się zaliczyć do grona sprzyjających przedsięwzięciu odbiorców, którzy doceniają troskę i staranność wykonawców przy realizacji partytury, a także imponujący efekt końcowy i siłę wyrazu, jaka emanuje z wykonania. Przekonuje mnie zarówno gra Altomonte Orchester St. Florian, jak i wizja całości, która, można podzielać lub nie, ale nikogo nie pozostawi obojętnym. IX Symfonia w tej niebanalnej interpretacji zachwyca swą potęgą, pięknem i głębią, ale wymaga pełnej koncentracji ze strony słuchacza – i otwartości na nowy czasowy wymiar. Jak mało która przypomina monumentalne i wzniosłe dźwiękowe katedry, co jest wyrazem największego uznania i podziwu.
Podobną refleksję mógłbym wyartykułować w odniesieniu do całości zestawu nagrań, które od swojej rynkowej premiery wzbudza zarówno żywe zainteresowanie melomanów, jak również gorące dyskusje czy polemiki wśród krytyki. I u jednych, i u drugich można znaleźć tych, którym zaprezentowana wybitnie indywidualna wersja Symfonii Antona Brucknera nie przypadnie do gustu, jak również zwolenników szeroko zakrojonego przedsięwzięcia, które z pewnością zapisze się w dyskografii kompozytora, karierze artystycznej Rémy'go Ballota i historii działalności wytwórni Gramola. Szkoda, że za sprawą totalnego braku promocji i lekceważenia ze strony jej polskiego dystrybutora polscy melomani nie mogli stopniowo poznawać poszczególnych płyt, wydawanych stopniowo od roku 2014, i co, ciekawe w większości we formacie SACD. Doceniam zatem pomysł opublikowania ich wszystkich w ramach jednego zbiorczego albumu, uzupełnionego o bogato ilustrowaną zdjęciami książeczkę z mnóstwem informacji na temat projektu, co jeszcze lepiej świadczy o prezentowanym wydawnictwie. Uznaję go za wartościową, potrzebną i interesującą inicjatywę, wyróżniającą się na tle podobnych przedsięwzięć w rocznicowym roku 2024, nawet jeśli nie zawsze w pełni satysfakcjonującą, zwłaszcza pod względem jakości dźwięku. Recenzencka uczciwość każe mi ponownie wyrazić opinię, że równie gorąco przyjąłbym decyzję o studyjnym nagraniu Symfonii w tym samym wykonaniu. Obawiam się, że na to się nie zanosi, lecz zainteresowanym słuchaczom, którzy spragnieni są mocnych i niebanalnych wrażeń, lubią obcować z symfoniką wykonywaną na żywo w kościelnych wnętrzach i mają w sobie duże pokłady cierpliwości i koncentracji, niezbędnych, by móc w pełni poznać i docenić interpretacje zawarte na 10 kompaktach, mogę omawiany album z pełnym przekonaniem polecić.
Płytomaniak
Anton Bruckner
10 Symfonii (Symfonie 0-9)
Altomonte Orchester St. Florian; Oberösterreichische Jugendsinfonieorchester • Rémy Ballot, dyrygent
Gramola 99311 • w. 2023, n. 2013-2023 • 10 CD, 732'23” ●●●●○○
Album w wersji fizycznej został nadesłany do autora bezpośrednio przez wydawcę, wytwórnię Gramola. Jej polski dystrybutor nie przyczynił się w żaden sposób ani do uzyskania materiału do recenzji, ani do opublikowania tejże na stronie.
Komentarze
Prześlij komentarz