Płyta nie tylko na jeden raz - Tasmin Little i arcydzieła polskiej wiolinistyki.
Są
takie płyty, których słucha się wiele razy. Niektóre dlatego, że
zawsze można odnaleźć w nich coś nowego, jakiś kolejny smaczek
lub interesujący szczegół. Do innych powraca się, aby stopniowo
odkrywać ich wartość, której często z początku się nie
dostrzega. Są też prostsze powody – słuchamy czegoś często,
ponieważ się nam zwyczajnie podoba. Rzadko jednak bywa tak, jak z
nagraniem Koncertów skrzypcowych Karola Szymanowskiego i Mieczysława
Karłowicza w wykonaniu Tasmin Little i BBC Symphony Orchestra pod
dyrekcją Edwarda Gardnera – aby słuchacz wielokrotnie sięgał po
płytę, ponieważ nie wie, co ma o niej myśleć.
Pozornie
wszystko wydaje się proste. Solistka, która gra z wyjątkową
wrażliwością na intonację i tak jakby nie znała żadnych
problemów technicznych oraz orkiestra łącząca selektywność
poszczególnych partii instrumentalnych z błyskotliwym zgraniem i
pewnym prowadzeniem przez dyrygenta. Dodajmy do tego bardzo wysoką
jakość dźwięku i mamy jakby przepis na płytę doskonałą.
Pozornie. Kiedy bowiem zaczynamy słuchać (i to obojętnie jakiego
utworu), w którymś momencie orientujemy się, że coś jest nie
tak, że czegoś brakuje. Dlaczego w I
Koncercie
Szymanowskiego są pewne dłużyzny? Dlaczego cadenza skrzypiec w
dziele Karłowicza kończy się tak niepozornie? O co tutaj chodzi?
Właśnie tego rodzaju pytania sprawiają, że musimy posłuchać
wszystkiego jeszcze raz. I jeszcze raz, i jeszcze raz…
Ci,
którzy liczyli na szybkie rozwiązanie zagadki, będą rozczarowani.
Kolejne przesłuchania nie tylko nie przynoszą jednoznacznej
odpowiedzi, ale przeciwnie, rozbudzają ciekawość. Z tego punktu
widzenia umieszczenie na początku nagrania I
Koncertu
Szymanowskiego to nieomal prowokacja. Przekonać się o tym można
przeprowadzając następujący eksperyment: posłuchać koncertu dwa
razy z rzędu, najpierw poszczególnymi fragmentami, a następnie w
całości, od początku do końca. Okaże się wtedy, że będziemy
mieli dwa odmienne wrażenia. Za pierwszym razem trudno będzie
oprzeć się czarowi, jaki solistka roztacza szczególnie w wysokim
rejestrze, w którym gra równie miękko, co pewnie (przykładem
chociażby pierwsze jej wejście – Poco
meno mosso
– albo Tempo
comodo. Allegretto
na początku ścieżki czwartej). Za drugim jednak zauroczenie ustąpi
miejsca znużeniu, tak jakby koncert trwał o połowę za długo.
Podobnie z orkiestrą. Wyrazistość pojedynczych odcinków (takich
jak dwie kulminacje, jedna w Poco
meno [quasi tempo di marcia]
na ścieżce pierwszej, druga w Vivace
[Tempo I]
przed cadenzą skrzypiec) ginie w całościowym wykonaniu. I co Ty na
to, biedny zdezorientowany słuchaczu?
Dwa
pozostałe utwory są tylko trochę łatwiejsze do oceny. Towarzyszą
im jednak podobne dylematy, jak w przypadku opisanym w poprzednim
akapicie. II
Koncert
Szymanowskiego jest tu taki, jak jego cadenza w wykonaniu Little –
zaczyna się obiecująco, każdy dźwięk jest na swoim miejscu,
napięcie kształtowane jest konsekwentnie i logicznie, ale na końcu
pozostaje niedosyt. Z kolei Koncert
Karłowicza brzmi energicznie, lirycznie i lekko, w zależności od
charakteru i części (szczególnie pięknie zagrane ogniwo
środkowe, które od repryzy do samego końca prawdziwie zachwyca swą
niebanalną tkliwością; nawiasem mówiąc jest to moim zdaniem
najlepszy fragment całej płyty). Mimo to nawet tutaj nie można nie
zapytać, dlaczego tutti orkiestry z głównym tematem pierwszej
części zupełnie traci w repryzie wewnętrzny ogień, który miało
w ekspozycji? Odpowiedź na to konkretne pytanie to klucz do całej
tajemnicy.
Winną
całego zamieszania jest solistka, Tasmin Little. Sprawczyni przez
długi czas udaje się mylić trop, ale ostatecznie zostaje
zdemaskowana właśnie przez Karłowicza. Jego koncert inicjuje
bowiem orkiestra i to do niej dopasowuje się wyrazowo solistka. Z
kolei w repryzie jest odwrotnie - jej wejście przygotowuje cadenza
skrzypiec i dlatego o ekspresji tematu decyduje temperament solistki,
nie dyrygenta. A osobowość Tasmin Little można najlepiej opisać
dwoma słowami: brak charyzmy. Jej gra jest po prostu pozbawiona
wyrazistości. Choć doskonała technicznie i obdarzona dużą
wrażliwością na barwę, nie potrafi wyjść poza określony obszar
emocjonalny, którego przekroczenie zamienia bezpieczny racjonalizm w
prawdziwie twórcze poszukiwanie. Bardzo dobrze realizuje wszystkie
nuty, ale nic więcej. Dlatego Koncert
Karłowicza jest jej najmocniejszym punktem. Ta późnoromantyczna
stylistyka jest jej bliska, słychać, że na takim repertuarze się
wychowała i dobrze się w nim odnajduje. Co innego z Szymanowskim,
który nie jest tak tradycyjny. Oba jego dzieła są zupełnie różne,
ale Little zdaje się tego za bardzo nie zauważać. Po wielokrotnym
wysłuchaniu i przeanalizowaniu nagrań doszedłem do wniosku, że
tego rodzaju podejście bardziej szkodzi Drugiemu
niż Pierwszemu.
Op. 35, choć w tym wykonaniu nie ma odpowiedniego stopnia napięcia
i erotyzmu (solistka nie potrafi uzyskać zmysłowości Bliskiego
wschodu, nie jest uwodzicielska jak on), stwarza przynajmniej
możliwości ukazania delikatności, niewątpliwie jednej z głównych
cech Little. Natomiast w op. 61 konieczne jest wydobycie góralskiej
energii i taneczności, poczucie ducha jej żywiołowości. Nic z
tego. W tym wykonaniu to nie jest taniec – to tylko kolejny koncert
skrzypcowy. Dyrygent i orkiestra niewiele mogą tu pomóc, bo to
przecież solista jest głównym i najważniejszym kreatorem całej
dramaturgii. Dlatego ostatecznie dojść chyba musimy do konkluzji,
że choć Tasmin Little potrafi zagrać wszystko, to niestety
wszystko tak samo.
Wydaje
się, że to niezbyt szczęśliwy finał naszych poszukiwań.
Nieuchronnie prowadzi on do najważniejszego ze wszystkich pytania:
czy w takim razie warto sięgnąć po tę płytę? Otóż warto.
Próbując zrozumieć, czego nam tu brakuje, poznajemy samych siebie,
nasze cechy i upodobania. Każdy przecież zatęskni za czymś trochę
innym. Jedno jest pewne - nikt nie odłoży tej płyty na półkę
od razu po pierwszym przesłuchaniu.
Jan
Bielak
Karol
Szymanowski – Koncerty skrzypcowe nr 1 i 2 •
Mieczysław Karłowicz – Koncert skrzypcowy A-dur op.8
Tasmin
Little, skrzypce •
BBC Symphony Orchestra •
Edward Gardner, dyrygent
Chandos
CHSA 5186 •
w. 2017, n.2017 •
SACD, 73’18” ●●●●○○
Autor
bloga dziękuje wydawcy, firmie Chandos, za nadesłanie albumu w
wersji elektronicznej do recenzji. Polski dystrybutor tej wytwórni nie przyczynił się w żaden sposób do publikacji recenzji na stronie.
Płytomaniak.blogspot
would like to thank Chandos Records nad Mr. Martin Arnaud for
sending the album files and making this review possible.
Komentarze
Prześlij komentarz