Siła tradycji - Praska Filharmonia gra Symfonie Mozarta.

 


Niniejsza płyta dotarła do mnie w dość dziwnych okolicznościach, przede wszystkim dlatego, ze dopiero 17 lat po jej rynkowej premierze, co samo w sobie jest kuriozalne i tak naprawdę nie wiem, dlaczego akurat teraz. Nie przywiązując jednak większej wagi do owego faktu, nie mam nic przeciwko obcowaniu z kolejnymi nagraniami nieśmiertelnej muzyki Wolfganga Amadeusza Mozarta, jak żadnej innej dobrej nie tylko na gorące lato. Kolejną pozytywną okolicznością jest udział czeskich artystów – orkiestry Praskiej Filharmonii, założonej w 1994 roku i przez wiele lat prowadzonej przez doskonale znanego melomanom, również z recenzji Płytomaniaka, Jiřího Bělohlávka. Uważnie śledzący moje teksty wiedzą, że ze sympatią i uznaniem śledzę muzyczne dokonania naszych południowych sąsiadów, dlatego otrzymanie płyty z dwoma arcydziełami klasycznej symfoniki w ich interpretacji nie było dla mnie niemiłe. Dodam jeszcze, z pewnym sentymentem, że choć samo nagranie ukazało się dawno, bowiem w roku 2005, to jego wydawca, Harmonia Mundi, był jeszcze wtedy porządną i renomowaną oficyną, znaną za sprawą swojego założyciela z wybitnych wykonawczo i ciekawych repertuarowo projektów, niemającą problemów z wysyłaniem swoich nagrań do recenzentów. Od kilku lat ten stan uległ zmianie, zarówno w samej firmie, jak i u jej pożal się Boże dystrybutora na terenie Polski. Jeśli ktoś dociekliwy zastanawia się, dlaczego u Płytomaniaka nie ma nowości francuskiej wytwórni, niech połączy sobie opisane powyżej fakty.

Lepiej późno niż wcale – cieszę się, że w końcu mogłem zapoznać się z nagraniem, o którym już słyszałem wcześniej różne opinie, zwłaszcza w momencie jego rynkowej premiery, czyli roku 2005. Następne lata przyniosły w fonografii muzyki Wolfganga Amadeusza Mozarta co najmniej dwa wydarzenia, które usunęły w cień album francuskiej wytwórni: wypuszczono głośne i spektakularne interpretacje Szkockiej Orkiestry Kameralnej pod doświadczoną i energiczną batutą sir Charlesa Mackerrasa (Linn), a także sam maestro Claudio Abbado po raz pierwszy w swojej długiej i obfitującej w rejestracje płytowe karierze zabrał się za wybrane Symfonie wielkiego klasyka, na dodatek w utworzonej przez siebie młodzieżowej formacji noszącej nazwę Orchestra Mozart. Obie publikacje nawiązywały do obecnych od jakiegoś czasu tendencji wykonywania klasycznego repertuaru przez współczesnych kapelmistrzów poruszających się w raczej tradycyjnym segmencie wykonawstwa, ale niepozostających obojętnych na dokonania, w sumie co najmniej dwudziestoletnie, ruchu historycznie poinformowanych interpretacji wykorzystujących dawne instrumentarium i takież praktyki gry. Dodawszy do tego liczne nagrania właśnie tzw. HIP-owe, oraz nierzadko ciekawe lub kontrowersyjne kreacje największych dyrygentów i najsławniejszych orkiestr, wiernych starej, ale czy dobrej (?) tradycji, otrzymujemy okoliczność, która nie pomogła raczej w przebiciu się prezentowanej propozycji, choć tak czy tak na pewno warto było się nad nią pochylić, by ją poznać i ocenić.

W programie tylko dwa arcydzieła, napisane w odstępie roku: Symfonia D-dur „Haffnerowska” oraz jej następczyni, Lincka. Mo pierwszą reakcja po otrzymaniu albumu była myśl: „Szkoda, że nie nagrali Praskiej” – mam na myśli oczywiście Symfonię K.504 nr 38, też utrzymaną w D-dur i będącą wielkim osiągnięciem twórczym Mozarta, do czego oczywiście skłonił mnie fakt udziału czeskich muzyków oraz dyrygenta. Nie szkodzi, choć w tym składzie nie będzie to już oczywiście możliwe ze względu na śmierć dyrygenta w roku 2017. Dwa doskonale znane utwory, znane z różnych interpretacji, o czym wspomniałem w akapicie wcześniej i stosunkowo młoda orkiestra, mająca wówczas 11 lat, ale za to pracująca pod dyrekcją uznanego i doświadczonego kapelmistrza – taki jest punkt wyjściowy oceny nagrania. Jako całość oceniam je pozytywnie, nie znajduję szczególnych wad, choć nie jest to też mój pierwszy i jedyny wybór fonogramu zawierającego właśnie obie piękne i efektowne Symfonie nr 35 i 36.

Mamy do czynienia z dokonaniem orkiestry kameralnej, o stosunkowo niewielkiej obsadzie, posługującej się współczesnymi instrumentami, preferującymi raczej utrwalone w pamięci i nośnikach „bezpieczne” sposoby interpretacji: bez szaleństw, udziwnień, cokolwiek by to miało znaczyć, pozostających w ramach solidnej i dobrze znanej tradycji. Taka wydaje się wizja Praskiej Filharmonii pod dyrekcją Jiřího Bělohlávka. Dla konserwatywnie usposobionych melomanów jest to dobra wiadomość, na słuchaczach i krytykach oczekujących czegoś więcej niż poprawność oraz doceniających twórcze i pozostające w zgodzie z historycznymi praktykami kreacje, omawiany dysk raczej nie wywrze spodziewanego czy szczególnie pozytywnego wrażenia; pozostaną wierni swoim dotychczasowym preferencjom. Z pewnością można zauważyć troskę wykonawców o staranność w respektowaniu intencji autora w zakresie wykonania wszystkiego, co zapisał, z uwzględnieniem znaków powtórzeń, ale to akurat skutkuje dość znaczącym rozciągnięciem tempa. Haffnerowska trwa 24 minuty, zaś Lincka – aż 39, wysuwając się chyba na czoło najdłuższych płytowych rejestracji obydwu. Prowadzący całość dyrygent jest raczej ostrożny w tym zakresie, zwłaszcza w Menuecie z tej pierwszej, utrzymanym w najbardziej konwencjonalnej stylistyce w tym zakresie. Owe wydłużenia wymagają szczególnej uwagi i cierpliwości odbiorcy w Symfonii C-dur, w której częściach skrajnych, utrzymanych w formie allegra sonatowego a także wolnej, będącej kolejną wersją włoskiej siciliany. Choć muzycy dbają o staranne frazowanie i ładne brzmienie, to powtórki narażają odbiorcę na konieczność podołania próbie wytrzymałości - gdyby ich zabrakło, całość trwałaby standardowe 32 minuty, a nie 39. Można przy tej okazji dokonać porównania i stwierdzić, że włoskie określenie andante jest bardzo pojemne i nie ma jednego, jedynego swojego odwzorowania. Obie wolne części zaprezentowanych kompozycji noszą takie określenia tempa, w każdej z nich dyrygent skrupulatnie respektuje znaki powtórzeń, co sprawia, że trwają odpowiednio ponad 9 i pół oraz 14 minut. Gdy tymczasem w Linckiej słuchać już pewien opór materii i dość wolne tempo w kontekście łącznego czasu trwania wystawia odporność odbiorcy na próbę, to w jej poprzedniczce słyszymy cudowny, płynny puls we wspaniałych melodiach bez śladów znużenia i zniecierpliwienia. Powtórzenie tejże ma akurat głęboki sens; jeśli to nie nastąpi, mamy do czynienia z wrażeniem niedosytu, a nawet sztucznego ucięcia muzyki w zaledwie czwartej minucie jej trwania, jak chociażby w nagraniu Herberta von Karajana i Filharmoników Berlińskich (DG). Dopiero powtórka znaków repetycji, sprawiająca że owo Andante zamyka się w bardziej przekonujących i logicznych ze względu na architekturę całości 7 minutach (jak u Leonarda Bernsteina i Filharmoników Wiedeńskich). Analizuję ów ważny aspekt każdego wykonania nie tylko dlatego, że w przypadku omawianej kreacji praskich muzyków rzutuje w znacznym stopniu na ocenę całości, ale by przypomnieć pewnym dociekliwym melomanom lubiącym szukać dziury w całym, a w moich tekstach w szczególności, od czego zależy fakt, że jedne nagrania trwają tyle, a inne – z kolei znacznie mniej lub więcej.

Dodać należy, że tradycyjne wykonanie Praskiej Filharmonii nie zaskakuje w zakresie posługiwania się przez dyrygenta poszczególnymi grupami instrumentów. Wydają się pozostawiać w szlachetnej równowadze i naprawdę doceniam wysiłek czeskich muzyków w zakresie prowadzenia frazy, artykulacji, wypracowania niuansów dynamiki. Jest to jednak tradycyjna wizja muzyki Mozarta z wiodącą rolą smyczków, podczas gdy wykonania HIP-owe lub nawiązujące do nich w znacznej mierze uwzględniają rolę sekcji drewna i blachy. Jak spektakularnie i imponująco potrafią zabrzmieć rogi, trąbki czy kotły, udowadniają przecież płyty orkiestr posługujących instrumentami historycznymi lub współczesnymi, ale nawiązujących do tamtego nurtu. Zapisana w partyturze liczebność owych instrumentów nie jest co prawda duża, ale przy twórczym odczytaniu partytury i większym temperamencie dyrygenta, można z nich wydobyć znacznie więcej, dzięki czemu genialna muzyka Mozarta porywa, oddycha, żyje w stopniu trudnym do osiągnięcia dla solidnych i starannych wprawdzie, ale dość zachowawczych interpretacji.

Z taką mamy do czynienia na albumie Harmonii Mundi i mimo całej sympatii dla kapelmistrza oraz członków Praskiej Filharmonii, znanych przecież – jak to Czesi – ze swojej muzykalności, oraz ich niewątpliwych kompetencji, trudno mi uznać prezentowany fonogram jako szczególnie wybijający się na tle licznej i utytułowanej konkurencji, również i pod względem jakości dźwięku. Do posłuchania – owszem, potrafi zaciekawić i umilić nastrój, ale bezwarunkowe zachwyty i najwyższą satysfakcję odczuje się raczej podczas słuchania innych nagrań, jeśli mamy apetyt na naprawdę twórcze i porywające interpretacje obu genialnych Symfonii. Miłośnikom tradycyjnych, przystępnych i zrozumiałych kreacji będzie jednak odpowiadał.


Paweł Chmielowski


Wolfgang Amadeusz Mozart

Symfonie nr: 35 D-dur K. 385, „Haffnerowska” i nr 36 C-dur K. 425, „Lincka”

The Prague Philharmonia Jiří Bělohlávek, dyrygent

Harmonia Mundi HMC 901891 w. 2005, n. 2005 CD, 63’34 ●●●●○○

Komentarze

Popularne posty