Neeme Järvi sięga po Brucknera - z katastrofalnym skutkiem.




Doceniam Neeme Järviego, ponieważ jest to niewątpliwie renomowany mistrz batuty, specjalista w swoim fachu, mający szeroki repertuar, również ten nieco mniej znany. Uznaniem darzę albumy z jego udziałem zrealizowane w latach 80. i 90. ubiegłego stulecia, przede wszystkim dla wytwórni BIS, Chandos czy Deutsche Grammophon. W ostatnich latach wydawało się, że bardzo dynamiczna fonograficzna kariera maestra nieco przyhamowała, nie miałem też zbyt wielu okazji do śledzenia i recenzowania jego płytowych osiągnięć. Niedawno zaś trafił do mnie album firmy Chandos, wydawcy, z którym estoński mistrz batuty współpracuje już od dawna, zawierający tylko jedno dzieło, ale za to jakie – V Symfonię B-dur Antona Brucknera. Neeme Järvi stosunkowo rzadko sięgał do wielkiego germańskiego repertuaru i tego kompozytora w szczególności, przypominam sobie jedynie nagranie Ósmej, bodajże z 1990 roku, zrealizowane tez dla tego samego wydawcy z Londyńskimi Filharmonikami.

Niestety, już samo spojrzenia na okładkę albumu z łącznym czasem trwania uświadomiło mi, że należy się tej rejestracji obawiać, zaś jej trzykrotne wysłuchanie w celach tylko i wyłącznie recenzenckich utwierdziło w przekonaniu, że od „kreacji” Järviego należy się trzymać jak najdalej. Powodem jest całkowite nierozumienie dzieła w warstwie koncepcyjnej, co przekłada się na niepotrzebny, prymitywny i niewnoszący absolutnie nic nowego do samego utworu oraz jego dyskografii, pośpiech. V Symfonia Brucknera trwa tu zaledwie 62 minuty, co w porównaniu z dotychczasową tradycją wykonawczą owej kompozycji jest po prostu szokujące, a dla mnie osobiście – nie do przyjęcia. Pęd dyrygenta za wszelką cenę do przodu bez względu na to, co się dzieje niejako „po drodze”, we fragmentach wymagających rozwagi, zwolnienia i oddania głębi dającej się przecież z partytury wydobyć, wywiera jak najgorsze wrażenie i paradoksalnie zanudza słuchacza, odwraca jego uwagę, zamiast ją przyciągnąć efektowną w zamyśle „interpretacją”. W tym miejscu pozwolę sobie porównać timingi poszczególnych części Piątej z albumu Chandosu i kilku innych, cenionych przeze mnie nagrań autorstwa wybitnych kapelmistrzów: Eugena Jochuma, Georga Soltiego, Herberta von Karajana, Güntera Wanda.



Powyższe zestawienie pokazuje czarno na białym, jak do partytury podchodzi bohater niniejszego omówienia i jak wypada na tle kreacji wsławionych w dziedzinie wykonywania twórczości Antona Brucknera artystów.

Już sama introdukcja do pierwszej części, nosząca teoretycznie oznaczenie tempa „adagio”, czyli po włosku wolno, daje przedsmak tego, co czeka później. O powolnym pulsie można zapomnieć, o usłyszeniu misternie przez kompozytora skonstruowanej kontrapunktycznej i melodycznej struktury również, o treści, jaką niesie np. pomału kroczące pizzicato wiolonczel i kontrabasów, które nie powinno być przecież potraktowane po macoszemu, Järvi nie wydaje się mieć pojęcia. Gwałtowne wybuchy forte i fortissimo, zagłuszająca wszystko niska blacha i łomoczące kotły, dosyć prymitywne i w sumie nieudolnie zrealizowane crescenda nie wystawiają mu najlepszego świadectwa w budowaniu formy sonatowego allegra i pokazaniu istoty kompozycji. Całkowitą kompromitacją kapelmistrza jest już ogniwo drugie, które Bruckner opatrzył dwujęzycznym określeniem: włoskim „adagio” oraz niemieckim „sehr langsam” (bardzo wolno). W ujęciu Estończyka słyszymy szokującą karykaturę muzyki, jądro emocjonalne i duchowe każdej z wielkich symfonii austriackiego kompozytora jest potraktowane brutalnie, w kuriozalnym pośpiechu, który trywializuje zarówno sam utwór, jak i wysiłki Filharmoników z Hagi. Wystarczy spojrzeć na czas trwania: zaledwie 11 minut i 15 sekund, podczas gdy przywołani powyżej mistrzowie batuty potrzebują 5-10 minut więcej na zagranie samego tylko drugiego ustępu V Symfonii. Nie wiem, czy Neeme Järvi miał tylko zły dzień w momencie sesji nagraniowych, czy jest to poważniejszy objaw gwałtownego załamania się jego artystycznych talentów, ale to, co pokazał na płycie wytwórni Chandos, nie świadczy o nim dobrze. Absolutna bezmyślność w zakresie „interpretacji” muzyki i zupełne wypaczenie ducha i treści dzieła są znakiem rozpoznawczym omawianego nagrania. W niczym nie pociesza fakt, że Scherzo brzmi stosunkowo najlepiej, być może dlatego utrzymane jest w szybkim tempie, zbyt szybkim jednak jak na mój gust, dzięki czemu poronione pomysły kapelmistrza nie naruszyły tak bardzo formy i struktury muzyki. Potężny, szeroko zakrojony finał okazał się po prostu katastrofą dla dyrygenta. Sam początek (kompozytor znów żąda grania wolno - adagio) brzmi okropnie, a przecież jesteśmy w miejscu, gdzie Bruckner nie tylko przypomina główne tematy poprzednich części, ale też wprowadza nowe, przekształcane na różne sposoby w kontrapunktycznych konstrukcjach. W prezentowanym nagraniu praktycznie tego nie słychać z powodu hałasu, jaki produkuje orkiestra i pośpiechu narzuconego przez Järviego. Jak w takich warunkach można śledzić niebywałe mistrzostwo środków kompozytorskich, skoro narracja rwie się, gna bezlitośnie do przodu, jak gdyby uczestniczyła w jakimś wyścigu? Szczytem złego smaku jest to, co słuchać mniej więcej w 9. minucie i 20. sekundzie – gwałtowne, niczym nieuzasadnione i prymitywne podkręcenie tempa, które zamiast wyjaśniać słuchaczowi przebieg poszczególnych myśli i ich związki, zagłusza je i czyni z nich wyłącznie dźwiękowe tło. Zważywszy na to, co się dzieje w tak zagranym finale, triumfalna w zamierzeniu koda wieńcząca dzieło nie wywiera zbyt wielkiego wrażenia. Czy można jako muzyk i dyrygent doznać równie spektakularnej porażki, jeśli najbardziej porywający i wzniosły fragment nie różni się w zasadzie od tego, co go poprzedzało, w niczym się nie wyróżniając? W tym kontekście dość ironicznie brzmi fragment tekstu książeczki z recenzowanego albumu, w brzmieniu następującym: "Piąta uważana jest za jedno z najwybitniejszych osiągnięć Brucknera, traktowana na równi z VII, VIII i IX Symfonią pod względem intensywności wyrazu i majestatu architektury”.

Nie ma tutaj ani głębi ekspresji, ani odpowiedniego nastroju, ani trafnego uchwycenia formy, ani jednego wzruszenia podczas słuchania. Dziwię się, że to nagranie w ogóle powstało i zostało wypuszczone na rynek. Poronione pomysły dyrygenta sprawiają, że odechciewa się sięgać po to konkretne wykonanie i odnajdywać jakiekolwiek zalety przedsięwzięcia pod względem gry orkiestry, jakości dźwięku (ta mnie nie porywa) czy ładnej edycji albumu. Tempo to nie wszystko - owszem, ale w przypadku tak wrażliwych na agogiczne subtelności dźwiękowych konstrukcji, jakimi są dzieła Antona Brucknera, niezrozumienie powyższego aspektu i nadanie przebiegowi muzyki nieodpowiedniego pulsu może wyrządzić nieodwracalne szkody.

O zgrozo, Neeme Järvi ma niestety kompana w swoim szaleństwie. Niejaki Mario Venzago, który dla wytwórni CPO nagrał z różnymi orkiestrami Symfonie austriackiego mistrza, zadyrygował na miarę swoich możliwości Piątą jeszcze szybciej – w równiutką godzinę (60’00”). Pogratulować tak niebywałego osiągnięcia! Słuchanie obu nagrań jest stratą czasu dla melomana, nie mówiąc o wyrzuceniu pieniędzy w błoto na zakup czegoś tak zmanierowanego, okropnego i dowodzącego braku jakiejkolwiek głębszej inspiracji. 

Jeśli istnieje muzyczne piekło, to zarówno Mario Venzago, jak i Neeme Järvi będą się w nim smażyć za to, co zrobili muzyce Antona Brucknera. 


Paweł Chmielowski


Anton Bruckner
Symfonia nr 5, B-dur
Residentie Orchestra The Hague • Neeme Järvi, dyrygent
Chandos CHSA 5080 • w. 2010, n.2009 • SACD, 62”05” ●●○○○○


Recenzja płyty była możliwa dzięki współpracy autora z Fonoteką Dolnośląskiej Biblioteki Publicznej we Wrocławiu.


Komentarze

Popularne posty