Anton Bruckner i Simon Rattle - niedobrana para? (1)
Płytomaniak wraca po dość długiej przerwie do muzyki Antona Brucknera w jej najpopularniejszym wydaniu, czyli do wielkich i wspaniałych Symfonii, choć ostatnio zachwycał się nagraniem poświęconym nastrojowym i pięknym kompozycjom chóralnym. Będzie jeszcze okazja, by doświadczać wrażeń z twórczością sakralną autora, na którego 200. rocznicę urodzin muzyczny świat przygotowuje się dość intensywnie, czego świadectwem jest dość duży ruch w fonografii. Przy tej okazji jednak sięgnę nie do tegorocznej nowości, ale do ciekawego, i być może dla niektórych kontrowersyjnego nagrania, przy czym za „bohatera” owych kontrowersji krytycy zachodni uznają, oczywiście, sir Simona Rattle’a, coraz intensywniej zajmującego się wielką symfoniką Antona Brucknera.
Fani artysty, do których niżej podpisany jednak się nie zalicza, wiedzą jednak, że angielski mistrz batuty zaczął się interesować tym kompozytorem nie dzisiaj i nie wczoraj, zaś jego pierwsze nagrania sięgają końca lat 90, a więc już ćwierćwiecza, kiedy stał na czele Orkiestry Symfonicznej z Birmingham, z którą zarejestrował VII Symfonię. PO objęciu prestiżowej pozycji szefa Filharmoników Berlińskich Rattle dla ówczesnej wytwórni EMI zarejestrował Czwartą, i co ciekawe, Dziewiątą w mało popularnej, czteroczęściowej wersji, tej samej, która znalazła się w imponująco wydanym boksie własnego wydawnictwa niemieckiej formacji (Płytomaniak go także omówi). Po powrocie na Wyspy Brytyjskie i rozpoczęciu pracy jako główny dyrygent Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej, Simon Rattle, doceniany od dekad jako sławny dyrygent sięgający po dzieła Gustawa Mahlera, również nie przestaje się interesować Brucknerem, czego namacalnym świadectwem są nagrania video i audio VIII Symfonii c-moll, VI Symfonii A-dur (wykonywali ją wspólne na zagranicznych tournées, również w Polsce) i nowość z ostatnich miesięcy – IV Symfonii Es-dur.
Z racji tego, że czołowa brytyjska formacja orkiestrowa uznaje za stosowne doceniać Płytomaniaka i zasila go swoimi nowościami, wbrew kuriozalnemu i niezrozumiałemu nastawieniu polskich przedstawicieli zagranicznych wydawnictw, obie kompozycje również zostaną omówione na stronie, co będzie okazją do prezentacji kolejnych osiągnięć fonograficznych najsłynniejszych nazwisk dyrygentów oraz orkiestr, podejmujących trud wykonywania i nagrywania Symfonii Antona Brucknera w przeciągu ostatnich kilku lat. Londyńscy Symfonicy z ustępującym szefem znajdą się tym samym w dobrym towarzystwie swoich renomowanych konkurentów z Niemiec i Austrii: Berlina, Monachium, Lipska czy Wiednia.
Jaka jest zatem zapisana na dysku własnej agendy fonograficznej Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej wizja VI Symfonii A-dur? Samo dzieło pozostaje trochę na uboczu zainteresowań wykonawców i dyrygentów, jak to kiedyś ktoś określił, jest najbardziej „normalna”, cokolwiek to by miało znaczyć, ze wszystkich pozycji tego gatunku. Skrywa w sobie jednak prawdziwe skarby, godne najlepszych odkrywców, czyli wnikliwych wizjonerów, znających od podszewki stylistykę i idee muzyki Antona Brucknera i potrafiących w pełni oddać bogactwo myśli, pięknych melodii i niezastąpionych „niebiańskich dłużyzn” w sposób nie tylko przekonujący, bo to jest za mało, ale porywający. Obawiam się, że mimo docenienia roli sir Simona Rattle’a i ogromu pracy włożonej w staranne przygotowanie materiału, nie zaliczę go, a przynajmniej jeszcze nie teraz, na podstawie pierwszego znanego mi nagrania z dziełami Brucknera, do owej prestiżowej grupy mistrzów batuty, mających znaczące osiągnięcia wykonawcze i fonograficzne w VI Symfonii: Güntera Wanda, Herberta von Karajana, sir Georga Soltiego, a przede wszystkim Sergiu Celibidache.
Nie jest to związane z jakąś antypatią wobec artysty, lecz faktem, że współczesnej wykonawstwo, zwłaszcza dzieł Austriaka, raczej nie osiąga tych epokowych standardów, do których przyzwyczaili nas poprzednicy; o osobowości, pasji, charyzmie i talencie ich następców nawet nie ma co dyskutować. Co ciekawe, słyszymy wersję Benjamina-Gunnara Cohrsa, która jednak stosunkowo niewiele różni się od lepiej znanego oryginału (sama Symfonia A-dur akurat nie cierpi szczególnie na przypadłość trapiącą jej siostry: obecność różniących się mniej lub bardziej między sobą wariantów), co skłania do refleksji, czy sięganie po powstające co jakiś czas różne opracowania partytur jest na pewno konieczne, zwłaszcza wtedy, gdy tak naprawdę nie wnosi niczego nowego do dotychczasowej percepcji dzieła? Jest to jednak światowa premiera fonograficzne owej urtextowej edycji i być możne wzbudzi to zainteresowanie badaczy twórczości kompozytora.
Całość zawiera się w standardowym czasie trwania, wynoszącym około 56 minut, więc nie można tu mówić o skrzywieniu w jedną lub drugą stronę, czo nie znaczy, że do wszystkich czterech ogniw składających się na potężną partyturę nie mogę wysunąć tradycyjnych zarzutów o niepasujące mi tempa. Dotyczy to, rzecz jasna, części pierwszej, gdzie już na samym początku pośpiech i brak refleksji nad tym, jak może zabrzmieć charakterystyczna rytmiczna struktura akompaniamentu podawana przez skrzypce na tle fanfar głównego tematu w kontrabasach i, przy powtórzeniu w kulminacji w blasze, w tempie znacznie wolniejszym, niż owo zastosowane tutaj, budzi moją niechęć i sprzeciw z powodu powstałego chaosu i słabej siły oddziaływania. Samo pierwsze ogniwo, choć dość krótkie w porównaniu chociażby z ogromnym analogicznym ustępem w Piątej, grane jest płynnie, nie przekraczając 17 minut, lecz bez żadnych rewelacji i zaskoczeń, a szkoda, bo zwolnienie narracji bardzo by mu się przysłużyło, zwłaszcza w imponującej codzie. Na szczęście, przepiękne Adagio, część druga, nie wykazuje jakichś szczególnych słabości, imponuje głębią, romantycznym nastrojem, piękną melodyką; są jednak kreacje, gdzie zalety muzyki są jeszcze bardziej pogłębione za sprawą wolniejszego tempa. Choć można mi zarzucić, że podejście Simona Rattle’a pod tym względem niewiele różni się od zdecydowanych kreacji Güntera Wanda, który prowadził oba ustępy albo w prawie tym samym tempie, albo trochę szybszym, to niewątpliwa różnica dyrygenckiego formatu i zrozumienia przez wielkiego niemieckiego maestra dzieła Brucknera sprawia, że w takiej sytuacji wracam zdecydowanie do jego wizji. Pozostałe ogniwa brzmią tak, jak przyzwyczaiły nas interpretacje na przestrzeni dekad: są wyraziste rytmiczne, dość szybkie, w odpowiednich miejscach efektowne, lecz niezapadające szczególnie w pamięć. Są po prostu świadectwem starannego odczytania partytury pod czysto warsztatowym względem, co, oczywiście, nie jest niczym niezwykłym w przypadku renomowanych wykonawców, ale od nich można wymagać czegoś więcej. Pozostawiają zatem pewien niedosyt, zaspokajany jedynie największymi kreacjami VI Symfonii. Mimo wysiłków Simona Rattle’a, zalet ciepłego, pełnego brzmienia i wysokiego poziomu gry Londyńskich Symfoników, ze szczególnym uwzględnieniem sekcji dętej blaszanej, omawiana kreacja raczej nie zaliczy się do grona tych najbardziej interesujących i porywających. Jestem ciekaw, jak zabrzmią pozostałe dzieła Antona Brucknera pod jego batutą.
O ile ogólne wrażenie odniesione po poznaniu Szóstej mam w sumie pozytywne, to jednak zdecydowanie preferuję wizje dyrygentów wymienionych wcześniej, uznając ich kreacje za fundamentalne i nadal aktualne.
Paweł Chmielowski
Anton Bruckner
Symfonia nr 6 A-dur (wersja Benjaminna-Gunnara Cohrsa – Urtext Edition)
London Symphony Orchestra • sir Simon Rattle, dyrygent
LSO Live LSO0842 • w. 2019, n. 2019 • SACD, 56’01” ●●●●○○
Nagranie w wersji fizycznej zostało nadesłane do autora w postaci fizycznego dysku audio bezpośrednio przez wydawcę, Londyńską Orkiestrę Symfoniczną. Jej polski przedstawiciel nie przyczynił się w żaden sposób do zdobycia materiału pod kątem recenzji i opublikowania omówienia na stronie.
Komentarze
Prześlij komentarz