Beethoven z Waszyngtonu (1) - rewolucja w dwóch Symfoniach.
Kolejna porcja symfoniki u Płytomaniaka – i to w najlepszym wydaniu, bo autorstwa patrona bloga, którego twórczość ostatnimi czasy dość rzadko się tu pojawiała, ale obiecuję szybko nadrobić to niedopatrzenie. Dwie okoliczności są związane z nagraniem będącym przedmiotem mojego omówienia. Po pierwsze, nie jest dostępne w wersji fizycznego dysku, istnieje wyłącznie w wersji cyfrowej w postaci pików do ściągnięcia. Cóż, nie można przymknąć oczu na tendencje trwające w branży fonograficznej, a ta jest jedną z nich. Po drugie, po raz kolejny przedstawiam aktualne osiągnięcia kolejnej amerykańskiej orkiestry, która zdecydowała się założyć własne wydawnictwo promujące i dokumentujące jej działalność. Narodowa Orkiestra Symfoniczna z Waszyngtonu, rezydująca w Centrum im. Johna Kennedy'ego, nie jest u nas być może kojarzona w takim stopniu, jak niegdysiejsza„wielka piątka” lub współczesna „wielka dziesiątka” tamtejszych najsłynniejszych zespołów, ale jest to renomowana instytucja, na czele której stają światowej sławy mistrzowie batuty. Obecnie kieruje ją włoski maestro Giandandrea Noseda, którego gościnne występy z Londyńską Orkiestrą Symfoniczną, udokumentowane przez fonograficzną agendę LSO Live, zaskarbiły sobie moje uznanie w bliskiej mojemu sercu muzyce kompozytorów rosyjskich, aczkolwiek artysta dysponuje ogromnym repertuarem, również operowym.
Przedstawiam pierwszy wolumin projektu poświęconego Symfoniom Ludwika van Beethovena. Mamy do czynienia z zapisem koncertów na żywo, mających miejsce w styczniu ubiegłego roku w Sali Koncertowej Centrum im. Johna Kennedy'ego jeszcze w warunkach reżimu sanitarnego związanego z pandemią Covid-19. Dodam, że chodzi o nagranie cyfrowe, dostępne w postaci plików, ale słuchacze, którzy zdecydują się na jego zakup, otrzymają w ramach całości nie tylko ścieżki dźwiękowe, ale również krótki booklet w angielskiej wersji językowej oraz okładkę, przyciągającą wzrok bogatą i ciekawą kolorystyką. Widnieje na niej fragment ilustracji Mo Willemsa, artysty-rezydenta waszyngtońskiego Centrum, którego dzieła, a raczej ich fragmenty, będą towarzyszyły kolejnym pozycjom serii.
Jej pierwsza część, zgodnie z naturalnym porządkiem, rozpoczyna się I Symfonią C-dur op. 21. Lubię ten utwór, ale niekiedy ogarniają mnie wątpliwości, czy w powszechnej świadomości jest należycie doceniany? Ot, początek drogi twórczej Ludwika van Beethovena w gatunku, dzięki któremu zapisał się w dziejach muzyki, kompozycja krótka, klasyczna w stylu i treści, inspirowana osiągnięciami Józefa Haydna czy Wolfganga Amadeusza Mozarta, uważana za miłą, lekką, łatwą i przyjemną. Tymczasem już w niej tkwi „lwi pazur” jednego z największych innowatorów, o czym można się przekonać, czytając świadectwa z epoki, zwłaszcza z prawykonania (2.04.1800). Artystyczna odwaga młodego kompozytora i śmiałość, jaką cechuje się Pierwsza, zgorszyły co wrażliwszych krytyków, których oburzenie i zarzuty wysuwane wobec dzieła Beethovena dziś nie tylko budzą uśmiech, ale nadal w jakimś stopniu fascynują. Padały chociażby oskarżenia o „zuchwałej zarozumiałości” i „karykaturalnych przekształceniach Haydna”. Z naszej perspektywy jest to niezrozumiałe, ale sam utwór wydaje się mieć o wiele większy potencjał, o czym można się przekonać samemu, słuchając uważnie dobrych nagrań I Symfonii. Do takich zaliczam wykonanie Narodowej Orkiestry Symfonicznej z Waszyngtonu. Gianandrea Noseda nadał kompozycji bardzo dobre tempa: naturalne i zwarte, odpowiednio energiczne, ale nieprzesadzone, czego niestety nie można powiedzieć o drugiej pozycji przedsięwzięcia. Powolne wstępy do części skrajnych zabrzmiały z odpowiednią powagą z jednej strony i przymrużeniem oka z drugiej (zwłaszcza początek Finału musiał nieźle zgorszyć świadków prawykonania). Narracja jest wciągająca, 26 minut trwania całości mija w ekscytacji i zadowoleniu. Wśród elementów wywołujących zdumienie i sprzeciw potomnych, warto zwrócić na część trzecią. Nazwana przewrotnie menuetem, będącym jeszcze tradycyjnym ogniwem gatunku symfonii w owym czasie, w niczym nie przypomina eleganckiego i arystokratycznego tańca. To prawdziwe Scherzo (wł. „żart”): krótkie, niespełna czterominutowe, ale dające przedsmak tego, czym mógł je wypełnić geniusz miary Ludwika van Beethovena. Opatrzone bardzo szybkim tempem, pełne nagłych akcentów, kontrastów i cieniowania dynamiki, co też było w owym czasie novum, wybiega zdecydowanie w przyszłość. Również w omawianym wykonaniu została mu oddana sprawiedliwość, mimo że kreacja całej Symfonii mi się podobała, to żywe, energiczne i żywiołowe trzecie ogniwo, z wyeksponowaną rolą kotłów i instrumentów dętych, zapadło mi szczególnie w pamięć.
Drugim punktem programu nagrania jest dzieło-legenda: Eroica. Doskonale znane i tym razem oszczędzę czytelnikom dłuższego wprowadzenia, jak w przypadku Pierwszej, bo ranga i powszechna znajomość III Symfonii Es-dur op. 55 są niekwestionowane. Można jednak dyskutować o wizjach utworu, którego fonograficzne kreacje, liczone w dziesiątkach wykonań najsławniejszych orkiestr i mistrzów batuty, dają słuchaczom okazję do odkrycia swoich typów i faworytów. Nagranie waszyngtońskiej orkiestry pod dyrekcją swojego włoskiego szefa raczej nie będzie brane w rankingach najlepszych, ale nie dlatego, że jest złe, tylko z racji ogromnej i utytułowanej konkurencji. Można sobie przy tej okazji zadać pytanie, czy współczesny rynek naprawdę potrzebuje kolejnego kompletu Symfonii Beethovena? Jako zapalony wielbiciel Jego twórczości odpowiadam, żę raczej nie i swoją uwagę kieruję zdecydowanie w stronę nagrań z przeszłości. O ile realizację takiego projektu od biedy można zrozumieć w przypadku formacji rozpoczynającej niezależną wydawniczą działalność pod własną marką, to w przypadku płytowych potentatów, takich jak chociażby Deutsche Grammophon, wydających w stosunkowo w krótkim odstępie trzy komplety, w tym jedno archiwalne i dwa nowe, te ostatnie całkowicie nikomu niepotrzebne, świadczy o nich jak najgorzej. Dobrze, że nie będzie mi dane omawianie tych pozycji, bo wtedy zatrzymałbym się dłużej nad tą kwestią i odesłał melomanów do konkurencyjnych rejestracji z dawnych lat, by przywołać chociażby pierwszy komplet ze słynnym żółtym znakiem Herberta von Karajana z początku lat 60. ubiegłego stulecia. Sprzed 60 lat!
Wróćmy jednak do prezentowanego przedsięwzięcia. Jaka jest Eroica, która wybrzmiała podczas jednego ze styczniowych koncertów w amerykańskiej stolicy? Na pewno „rewolucyjna”, wypełniona energią, pasją, wycyzelowana na próbach – czuć podczas słuchania, mimo zdarzających się zawsze na żywo pewnych usterek i niedoskonałości – ogrom pracy dyrygenta i orkiestry nad realizacją zapisów partytury. Inna sprawa, że tej energii w postaci bardzo szybkiego tempa jest w moim przekonaniu za wiele. Oczywiście, nie ulega wątpliwości włoski temperament dyrygenta, ale w przypadku najważniejszej z części dzieła, pierwszej, wolałbym więcej oddechu i subtelności, co da się przecież pogodzić z „bohaterskim” charakterem owego ogniwa. Wizja Nosedy nie wynika ze złych intencji i nie jest jednak aż tak bardzo rażąca, jak wiele innych wykonań, zamyka się bowiem w czasie 16'35” z powtórzeniem ekspozycji, co nie rani moich uszu, jak niektóre inne wyśrubowane, zagonione do przesady i wiele na tym tracące wersje. Marsz żałobny, trwający 14 minut, w moim przekonaniu nieco zbyt krótki, ale oddany pod względem wyrazowym i intensywności emocji bardzo dobrze. Scherzo, niestety, zdecydowanie za szybkie. Tutaj dyrygent, podobnie jak zdecydowana większość jego kolegów, zapomina, że Allegro vivace nie jest tym samym, co Prestissimo! Bardzo szybki puls ćwierćnut zawartych w takcie na trzy czwarte nie zawsze pozwala muzyce wybrzmieć w pełni, do końca, nie zawsze słuchać wszystko, co jest zapisane w nutach. A szkoda! Co prawda jest bardzo efektowne, porywające i świadczy o brawurze gry orkiestry, ale ogrom energii i pośpiechu, jakim się charakteryzuje, trochę mnie oszołomił. Zdecydowanie wolę odmienny sposób potraktowania materii, słyszalny we wspaniałych nagraniach Carlo Marii Giuliniego, Otto Klemperera, Wilhelma Furtwänglera czy Sergiu Celibidache. Abstrahując od moich zastrzeżeń, zapadły mi w pamięć waltornie w słynnym środkowym fragmencie owego ogniwa, na chwile powstrzymującym niepohamowaną rytmiczną energię trzeciej części Symfonii. Dobre wrażenie natomiast wywarł na mnie Finał, będący konsekwentnym co do zamiarów dyrygenta i ich realizacji przez muzyków z orkiestry dopełnieniem i imponującym ukoronowaniem utworu. Wstęp, prezentacja tematu, ciąg wariacji i efektowna coda są żywe i wciągające, budują napięcie, zaś środkowy fragment w zwolnionym tempie imponuje najpierw subtelnością brzmienia oraz dialogów instrumentów dętych i smyczków, zaś w kulminacji – potęgą dźwięku sekcji blachy (waltornie!) i siłą wyrazu.
Mimo pewnych zastrzeżeń, wynikających z nieco odmiennego stosunku do temp, mam pozytywny obraz całości. Podoba mi się i Pierwsza, i, generalnie, Trzecia, choć w jej przypadku preferuję więcej oddechu i dostojeństwa. tak bardzo potrzebnego w tym utworze. Nic dziwnego zatem, że jeśli chodzi przynajmniej o dotychczasowe recenzje, zdecydowanie kieruję swoją uwagę w stronę wielkiej kreacji Johna Barbirollego i Orkiestry Symfonicznej BBC. Nie zmienia to jednak faktu, że przedsięwzięcie Narodowej Orkiestry Symfonicznej z Waszyngtonu i jej artystycznego szefa może zyskać uznanie melomanów ceniących wyraziste, zdecydowanie dynamiczne i efektowne interpretacje. Choć było ich wcześniej sporo, ta najnowsza, ze stycznia 2022 roku, stanowi istotny rozdział w historii zespołu i ciekaw jestem kolejnych woluminów projektu, choć zapewne nie obejdzie się bez kolejnych kontrowersji w kwestii temp. Cóż, nie żyję w idealnym świecie nagrań i wykonań perfekcyjnie odpowiadającym moim gustom...
Paweł Chmielowski
Ludwig van Beethoven
Symfonie: nr 1 C-dur op. 21 i nr 3 Es-dur op. 55, „Eroica”
National Symphony Orchestra • Gianandrea Noseda, dyrygent
NSO0008-D • w. 2022, n. 2022 • (DSD), 74'18 ●●●●○○
Komentarze
Prześlij komentarz